Na przekór pogodzie i z tęsknoty za krajobrazem wyruszyliśmy w plener, jak to mówią gdzie oczy poniosą, byle mieć przed oczami cokolwiek innego, niż bloki na osiedlu i samochody na parkingach.
Na polach jeszcze leży śnieg, ale słońce przygrzewa i lodu na jeziorach coraz mniej, chociaż widzieliśmy jeszcze wędkarzy, łowiących pod lodem. Ja na ich miejscu bałabym się nawet jedną nogą wejść na lód.
W połowie drogi zobaczyliśmy przez przednią szybę samochodu klucz gęsi, czyżby już rozpoczęły się migracje?
Dojechaliśmy do Jeziora Ślesińskiego, gdzie wybudowano marinę i o dziwo stała tam nawet jakaś jednostka, prawdopodobnie zbyt duża, by przezimować w innym miejscu.
W Ślesinie znajduje się też słynny łuk triumfalny , inaczej Brama Napoleona, o której można przeczytać TUTAJ
(zdjęcie - http://koninskagazetainternetowa.pl)
Mieliśmy szczęście uwiecznić ptaki , których nad jeziorem zawsze sporo, a gęste trzciny są chyba dla nich znakomitym schronieniem, bo widzieliśmy kota niecnotę, który skradał sie w niecnych zamiarach, ale nic nie wskórał...
Jeziora w tych stronach są długie i wąskie, niektóre łączą sie ze sobą, nieopodal nad Jeziorem Licheńskim leży Licheń Stary, kojarzący się wszystkim ze słynną bazyliką, której twórcy pozazdrościli wielkości Bazylice św.Piotra. Tymczasem Licheń to także sporo ciekawej przyrody okalającej jezioro, a sam teren sanktuarium to niemal ogród botaniczny, którego uroki widać najbardziej wiosną i jesienią.
Na dolnym zdjęciu widoczna czapla siwa, jeśli się mylę proszę mnie poprawić, bo biologiem nie jestem. Dała się podejść tylko na taką odległość, a teleobiektywu nie mamy.
Na kolejnych fotografiach widać przykłady dużej i małej architektury licheńskiej, sporo jest także rozmaitych kapliczek i pomników oraz oczek wodnych z fontannami.
Wreszcie ostatnia ciekawostka. W podziemiach bazyliki można znaleźć różne przykłady dzieł sztuki i tej przez duże S i tej nieco kiczowatej. Tym razem znaleźliśmy witraż przedstawiający św.Jerzego oraz portret Jana Matejki.
Czy nabraliście już ochoty na pierwsze wycieczki? Wiatr jeszcze trochę przewiał nam kurtki, ale było super, rozgrzaliśmy się porcją flaków, kupiliśmy pyszne drożdżówki na deser i wracaliśmy oszołomieni tlenem , podziwiając niebo ubarwione promieniami zachodzącego słońca.
Czy potrzeba więcej do szczęścia?
Strony
▼
niedziela, 26 lutego 2017
czwartek, 23 lutego 2017
Ale wieje !
Co jakiś czas nawiedzają nas silne wiatry. Gdy wieje taki wiatr, który świszcze we wszystkich szparach, łamie gałęzie, roznosi śmieci po całym osiedlu i spać nie daje zdarzają się różne dziwne rzeczy.
Taka pogoda bardzo oddziałuje na meteopatów czyli osoby reagujące rozmaitymi dolegliwościami na zmiany frontów pogodowych. Gdy szukałam kiedyś informacji na temat wiatrów, zdziwiłam się, że tyle jest rodzajów. Każdy niemal zakątek świata ma swój rodzaj wiatru, a ich siła ma rozpiętość od lekkich powiewów, orzeźwiającej bryzy po niszczące huragany i cyklony.
Paradoksem dla mnie jest też to, że gdy latem modlimy sie o odrobinę rześkiego powiewu, to ani listek nie drgnie przez długie dni upału, za to zimą gdy tęgi mróz, to jeszcze wiatrzysko straszne na dodatek. Oczywiście jakiś geograf czy meteorolog zgrabnie to wytłumaczy, ale co z tego? Nie mamy na to wpływu...
Zawsze , kiedy tak silnie wieje odczuwam jakiś niepokój, nastrój mi siada. Najgroźniejsze są chyba gwałtowne porywy wiatru, bo nie spodziewamy się siły podmuchu, a już najgorzej przechodzić wtedy między wysokimi budynkami, których położenie powoduje zawirowania powietrza.
Takie wichury przypominają mi o zdarzeniach z moim udziałem. Kiedyś wiatr przewrócił mnie na ziemię, bo nie spodziewałam się silnego podmuchu między wieżowcami. Podmuch dosłownie przygwoździł mnie do ziemi, a ból karku odczuwałam przez 3 dni.
Innym razem, pół metra ode mnie spadła na chodnik blacha falista z dachu, chyba anioł stróż miał dobry refleks. Z kolei po powrocie z jakiejś wycieczki usłyszeliśmy komunikat, że w odwiedzanej przez nas okolicy zerwany dach zabił na drodze matkę z córką, wracające z pola...
Podobno silny wiatr, a zwłaszcza taki halny ma wpływ na wzrost liczby samobójstw oraz pogorszenie stanu osób dotkniętych depresją. Uważa się także, że silne wiatry potęgują objawy chorób psychicznych. Znalazłam nawet informację, iż wiatr halny obwinia się o wzrost zachorowań na choroby psychiczne na Podhalu, ale badacze nie są zgodni czy jest to wina halnego czy stała tendencja cywilizacyjna.
A znacie takie powiedzenia: wieje, jakby się ktoś powiesił lub "piździ" jak w Kieleckiem ?
A meteopaci? Tu też zdania są podzielone.Niektórzy lekarze twierdzą, że bóle, dolegliwości, zmiany nastroju to wytwór naszego umysłu, inni są skłonni przyznać, że coś w tym jest. Bo zmiany frontów to nie tylko zmiana z ciepła na zimno lub odwrotnie. To także zmiana jonizacji powietrza, pola elektromagnetycznego, ciśnienia itd.
Niektórzy meteopaci czują się źle w trakcie zmiany frontów, inni przewidują tę zmianę dwa dni przed...jeszcze inni źle znoszą zmiany pór roku.
Na potwierdzenie tych rewelacji podaje sie przykłady nagłych zgonów ludzi chorych na serce, pogorszenia sie zdrowia cukrzyków, reumatyków. Najgroźniejszym miesiącem pod tym względem jest marzec ( w marcu jak w garncu).
Jedno jest pewne, gdy wieja silne wiatry, zmieniają się fronty lub zbliża się burza - dzieci zachowują się inaczej, można rozpoznać po silnym pobudzeniu, bardziej przenikliwym, świdrującym krzyku i nietypowych zachowaniach, że coś wisi w powietrzu.
Z badań wynika, że większy odsetek meteopatów mieszka w miastach, chyba dlatego, że na wsi ludzie są bliżej natury i żyją zgodnie z jej rytmem.
Taka pogoda bardzo oddziałuje na meteopatów czyli osoby reagujące rozmaitymi dolegliwościami na zmiany frontów pogodowych. Gdy szukałam kiedyś informacji na temat wiatrów, zdziwiłam się, że tyle jest rodzajów. Każdy niemal zakątek świata ma swój rodzaj wiatru, a ich siła ma rozpiętość od lekkich powiewów, orzeźwiającej bryzy po niszczące huragany i cyklony.
Paradoksem dla mnie jest też to, że gdy latem modlimy sie o odrobinę rześkiego powiewu, to ani listek nie drgnie przez długie dni upału, za to zimą gdy tęgi mróz, to jeszcze wiatrzysko straszne na dodatek. Oczywiście jakiś geograf czy meteorolog zgrabnie to wytłumaczy, ale co z tego? Nie mamy na to wpływu...
Zawsze , kiedy tak silnie wieje odczuwam jakiś niepokój, nastrój mi siada. Najgroźniejsze są chyba gwałtowne porywy wiatru, bo nie spodziewamy się siły podmuchu, a już najgorzej przechodzić wtedy między wysokimi budynkami, których położenie powoduje zawirowania powietrza.
Takie wichury przypominają mi o zdarzeniach z moim udziałem. Kiedyś wiatr przewrócił mnie na ziemię, bo nie spodziewałam się silnego podmuchu między wieżowcami. Podmuch dosłownie przygwoździł mnie do ziemi, a ból karku odczuwałam przez 3 dni.
Innym razem, pół metra ode mnie spadła na chodnik blacha falista z dachu, chyba anioł stróż miał dobry refleks. Z kolei po powrocie z jakiejś wycieczki usłyszeliśmy komunikat, że w odwiedzanej przez nas okolicy zerwany dach zabił na drodze matkę z córką, wracające z pola...
Podobno silny wiatr, a zwłaszcza taki halny ma wpływ na wzrost liczby samobójstw oraz pogorszenie stanu osób dotkniętych depresją. Uważa się także, że silne wiatry potęgują objawy chorób psychicznych. Znalazłam nawet informację, iż wiatr halny obwinia się o wzrost zachorowań na choroby psychiczne na Podhalu, ale badacze nie są zgodni czy jest to wina halnego czy stała tendencja cywilizacyjna.
A znacie takie powiedzenia: wieje, jakby się ktoś powiesił lub "piździ" jak w Kieleckiem ?
A meteopaci? Tu też zdania są podzielone.Niektórzy lekarze twierdzą, że bóle, dolegliwości, zmiany nastroju to wytwór naszego umysłu, inni są skłonni przyznać, że coś w tym jest. Bo zmiany frontów to nie tylko zmiana z ciepła na zimno lub odwrotnie. To także zmiana jonizacji powietrza, pola elektromagnetycznego, ciśnienia itd.
Niektórzy meteopaci czują się źle w trakcie zmiany frontów, inni przewidują tę zmianę dwa dni przed...jeszcze inni źle znoszą zmiany pór roku.
Na potwierdzenie tych rewelacji podaje sie przykłady nagłych zgonów ludzi chorych na serce, pogorszenia sie zdrowia cukrzyków, reumatyków. Najgroźniejszym miesiącem pod tym względem jest marzec ( w marcu jak w garncu).
Jedno jest pewne, gdy wieja silne wiatry, zmieniają się fronty lub zbliża się burza - dzieci zachowują się inaczej, można rozpoznać po silnym pobudzeniu, bardziej przenikliwym, świdrującym krzyku i nietypowych zachowaniach, że coś wisi w powietrzu.
Z badań wynika, że większy odsetek meteopatów mieszka w miastach, chyba dlatego, że na wsi ludzie są bliżej natury i żyją zgodnie z jej rytmem.
niedziela, 19 lutego 2017
Zabawy bez zabawek
Media doniosły o wystawie zabawek w Nowym Jorku, czego tam nie było! Co roku producenci prześcigają się wymyślaniu coraz to droższych i bardziej wymyślnych zabawek, które rodzicom spędzają sen z powiek, zwłaszcza przed Gwiazdką.
I tu pojawia się refleksja - czy naszym dzieciom potrzebne są te wszystkie zabawki? Dziecko powinno także umieć zająć się samo, by dać odetchnąć rodzicom, a i kupowanie ciągle nowych wynalazków powoduje rozleniwienie naszych milusińskich i zamiast pogłówkować, jaką zabawę wykreować, suszą rodzicom głowę o kupno nowości z reklam telewizyjnych. Mój syn też dostawał zabawki, zwłaszcza od dziadków (takie ich prawo i radość), ale najwięcej frajdy sprawiało mu odkrywanie skarbów w szufladzie kuchennej, układanie guzików i innych drobiazgów z moich zbiorów
( o dziwo nigdy niczego nie połknął) czy budowanie z tatą fortec z najprostszych klocków.
Czasami budowaliśmy też szałas z koca rozciągniętego między krzesłami i w tym szałasie był piknik i czytanie bajek i rozmowy o wszystkim, co dzieci interesuje.
Zabawki są fajne, często kształcące, ale nie powinniśmy zapominać, że dobrze jest nauczyć dzieci, że można bawić się bez zabawek, nawet na ulicy, w parku, w kolejce do lekarza.
Nauczyciele czasami narzekają, że dzieci nie potrafią głoskować, nie znają kolorów, nie umieją posługiwać się nożyczkami, nie ulepią kulki z plasteliny. To nie żart...bo w domu im tego zabrakło z różnych powodów: plastelina i farby brudzą, nożyczkami jeszcze się skaleczy itd.
Wybaczcie mi odwoływanie sie do czasów mojego dzieciństwa, ale chyba sie starzeję. Gdy słyszę czasem, jak dzieci mówią, że w domu się nudzą, bo brat zajął komputer, albo mają karę, albo nie ma co robić, bo na zabawki są za starzy, a poza komputerem nic nie potrafią wymyślić, to przypominają mi się moje zabawy.
Od wczesnej wiosny do późnej jesieni ganianie na świeżym powietrzu: wrotki, rower, fikołki na trzepaku, zabawa w czterech pancernych, budowanie szałasów, zabawa w chowanego - zresztą sami wiecie...
O zimie nie wspomnę, bo teraz trudno o śnieg.
Wyszperałam w domowym albumie dwa zdjęcia, na pierwszym wakacje na wsi i zabawy przy poidle dla koni. Na wsi człowiek nigdy się nie nudził: szukanie jajek, przejażdżki wozem po siano z łąki, karmienie królików, zrywanie czereśni, obserwowanie zajęć gospodarskich.
Najbardziej lubiliśmy, gdy ciocia z wujkiem na motorze jechali do miasta po lizaki i murzynki.
Na drugim zdjęciu mój tato utrwalił równie ciekawe zajęcie czyli pomaganie dziadkowi w malowaniu pokoju, a ile ciekawych rzeczy można było się przy okazji nauczyć: jak urabiać klej do tapet, który robiło się z mąki żytniej, jak kolorować farbę do nakładania wzorów wałkiem, jak równo położyć pasek pod sufitem. To wszystko było bardzo ciekawe...
Ulubionym zajęciem mojego brata była gra w karty z dziadkiem, oczywiście dziadek dawał wnukowi fory. Ja wolałam u boku babci uczyć sie szycia, najpierw dla lalek, później tez dla siebie. Matce chrzestnej zawdzięczam naukę robótek z włóczki, siadywało sie u cioci w kuchni, na stole pachniały jabłka antonówki, a wujek opowiadał, jak walczył z bandami UPA w Bieszczadach.
Dzisiaj dorośli często zapominają, że zamiast kupować dzieciom kolejne zabawki, lepiej podarować im wspólnie spędzony czas i nauczyć wymyślania zabaw z tego, co jest akurat pod ręką czy w zasięgu wzroku.
A jakie są Wasze refleksje na ten temat?
I tu pojawia się refleksja - czy naszym dzieciom potrzebne są te wszystkie zabawki? Dziecko powinno także umieć zająć się samo, by dać odetchnąć rodzicom, a i kupowanie ciągle nowych wynalazków powoduje rozleniwienie naszych milusińskich i zamiast pogłówkować, jaką zabawę wykreować, suszą rodzicom głowę o kupno nowości z reklam telewizyjnych. Mój syn też dostawał zabawki, zwłaszcza od dziadków (takie ich prawo i radość), ale najwięcej frajdy sprawiało mu odkrywanie skarbów w szufladzie kuchennej, układanie guzików i innych drobiazgów z moich zbiorów
( o dziwo nigdy niczego nie połknął) czy budowanie z tatą fortec z najprostszych klocków.
Czasami budowaliśmy też szałas z koca rozciągniętego między krzesłami i w tym szałasie był piknik i czytanie bajek i rozmowy o wszystkim, co dzieci interesuje.
Zabawki są fajne, często kształcące, ale nie powinniśmy zapominać, że dobrze jest nauczyć dzieci, że można bawić się bez zabawek, nawet na ulicy, w parku, w kolejce do lekarza.
Nauczyciele czasami narzekają, że dzieci nie potrafią głoskować, nie znają kolorów, nie umieją posługiwać się nożyczkami, nie ulepią kulki z plasteliny. To nie żart...bo w domu im tego zabrakło z różnych powodów: plastelina i farby brudzą, nożyczkami jeszcze się skaleczy itd.
Wybaczcie mi odwoływanie sie do czasów mojego dzieciństwa, ale chyba sie starzeję. Gdy słyszę czasem, jak dzieci mówią, że w domu się nudzą, bo brat zajął komputer, albo mają karę, albo nie ma co robić, bo na zabawki są za starzy, a poza komputerem nic nie potrafią wymyślić, to przypominają mi się moje zabawy.
Od wczesnej wiosny do późnej jesieni ganianie na świeżym powietrzu: wrotki, rower, fikołki na trzepaku, zabawa w czterech pancernych, budowanie szałasów, zabawa w chowanego - zresztą sami wiecie...
O zimie nie wspomnę, bo teraz trudno o śnieg.
Wyszperałam w domowym albumie dwa zdjęcia, na pierwszym wakacje na wsi i zabawy przy poidle dla koni. Na wsi człowiek nigdy się nie nudził: szukanie jajek, przejażdżki wozem po siano z łąki, karmienie królików, zrywanie czereśni, obserwowanie zajęć gospodarskich.
Najbardziej lubiliśmy, gdy ciocia z wujkiem na motorze jechali do miasta po lizaki i murzynki.
Na drugim zdjęciu mój tato utrwalił równie ciekawe zajęcie czyli pomaganie dziadkowi w malowaniu pokoju, a ile ciekawych rzeczy można było się przy okazji nauczyć: jak urabiać klej do tapet, który robiło się z mąki żytniej, jak kolorować farbę do nakładania wzorów wałkiem, jak równo położyć pasek pod sufitem. To wszystko było bardzo ciekawe...
Ulubionym zajęciem mojego brata była gra w karty z dziadkiem, oczywiście dziadek dawał wnukowi fory. Ja wolałam u boku babci uczyć sie szycia, najpierw dla lalek, później tez dla siebie. Matce chrzestnej zawdzięczam naukę robótek z włóczki, siadywało sie u cioci w kuchni, na stole pachniały jabłka antonówki, a wujek opowiadał, jak walczył z bandami UPA w Bieszczadach.
Dzisiaj dorośli często zapominają, że zamiast kupować dzieciom kolejne zabawki, lepiej podarować im wspólnie spędzony czas i nauczyć wymyślania zabaw z tego, co jest akurat pod ręką czy w zasięgu wzroku.
A jakie są Wasze refleksje na ten temat?
czwartek, 16 lutego 2017
Zwierzęta na szlaku...
Wędrówki, wycieczki, wypady obfitują często w spotkania ze zwierzętami. Najwięcej spotkać ich można oczywiście w ZOO, bo jeśli nie mamy odpowiedniego sprzętu i samozaparcia, to w lesie lub innych okolicznościach przyrody trudno jest o spotkanie z przedstawicielami fauny, a i refleks często trzeba mieć niezły, by dobre zdjęcie zrobić.
Zdarza się jednak, że na szlakach spotykamy kota, który się zabłąkał, psa, pilnującego muzeum, gęsi spacerujące po pałacowym ogrodzie czy lisie szczenię na górskiej ścieżce. O dziwo, w dobie mechanizacji dość często spotykamy konie, o krowach nie wspomnę, bo to widok nader swojski.
Nie ma co zbyt dużo pisać, zobaczcie sami, co udało nam się sfotografować w trakcie wycieczek.
Wpis ten natomiast dedykuję gospodarzowi bloga: Wojciech Gotkiewicz FOTOGRAFIA PRZYRODNICZA, bo zachwyciły mnie Jego zdjęcia i opisy przyrody, którą umie podejrzeć jak mało kto...
O zwierzętach piszą także, a każda inaczej i piękne fotki zamieszczają:
Oto Ja
Ariadna
Gabunia
Jaga
Parrafraza
Gabrysia
Zdarza się jednak, że na szlakach spotykamy kota, który się zabłąkał, psa, pilnującego muzeum, gęsi spacerujące po pałacowym ogrodzie czy lisie szczenię na górskiej ścieżce. O dziwo, w dobie mechanizacji dość często spotykamy konie, o krowach nie wspomnę, bo to widok nader swojski.
Nie ma co zbyt dużo pisać, zobaczcie sami, co udało nam się sfotografować w trakcie wycieczek.
Wpis ten natomiast dedykuję gospodarzowi bloga: Wojciech Gotkiewicz FOTOGRAFIA PRZYRODNICZA, bo zachwyciły mnie Jego zdjęcia i opisy przyrody, którą umie podejrzeć jak mało kto...
O zwierzętach piszą także, a każda inaczej i piękne fotki zamieszczają:
Oto Ja
Ariadna
Gabunia
Jaga
Parrafraza
Gabrysia
wtorek, 14 lutego 2017
Czy tylko dla zakochanych?
Legenda o św. Walentym
Wiele,wiele lat temu, w dalekim kraju istniało stare opactwo.
Żyło tutaj i pracowało wielu mądrych i świątobliwych mężów.
Jeden z nich był zdolnym malarzem, inny grał na organach, jeszcze inny śpiewał cudowne pieśni.
Słowem - każdy z nich miał jakiś talent.
Ale wśród tych wielu mądrych mężów był jeden, który nie potrafił ani malować, ani śpiewać ,ani też grać na żadnym instrumencie.
Nie posiadał żadnego talentu. Był on jednak dobrym człowiekiem, który wszystko co robił, starał się robić jak najlepiej.
„Nie mogę zrobić nic wielkiego dla pana Boga, jestem prostym człowiekiem i nie zasługuję na to by przebywać wśród tych wszystkich wspaniałych ludzi w klasztorze”- mówił zakonnik.
Kiedy tak bił się z myślami i smucił w samotności, że nie posiada żadnego talentu, nagle usłyszał mocny i czysty głos: Zacznij od małych rzeczy Walenty.
Zakonnik rozejrzał się, ale nikogo nie było. ”To musiał być anioł”- pomyślał Walenty, zacznę właśnie od małych rzeczy – to mogę zrobić. Złapał za miotłę i posprzątał swój pokój, potem wyszedł popracować do ogrodu. Walenty uwielbiał pracę w ogrodzie, a kwiaty tam rosnące zdawały się kwitnąć tylko dla niego.
Pytano go: co ty robisz, że twoje róże są takie piękne? Kocham je, pielęgnuję - odpowiadał zakonnik.
Walenty ścinał najpiękniejsze kwiaty i rzucał przez mur klasztorny, ilekroć dzieci wracały ze szkoły drogą obok ogrodu zakonnika. Dobry Walenty radował się, gdy dzieci zdziwione wołały: Te róże spadły z nieba, przysłały je anioły.
Kiedy rodziło się dziecko we wsi, jego matka otrzymywała białą różę. Najpiękniejsze kwiaty otrzymywała panna młoda w dniu swego ślubu. Wszystkim dzieciom z okolicy Walenty posyłał jakiś upominek na urodziny: muszlę, kwiat lub słodycze.
Jeśli zobaczył płaczące dziecko tulił je w swoich ramionach, a gdy spotkał niegrzecznych chłopców pozdrawiał ich słowami: Pokój z wami, moi bracia.
Gdziekolwiek się pojawił ludzie mawiali : Oto dobry Walenty, z nim zawsze świeci słońce.
Po śmierci zakonnika wszyscy mieszkańcy wioski wspominali go ciepło. Zaproponowali, aby uczcić pamięć Walentego, by dzieci i wnuki wiedziały, jak dobrym był człowiekiem i jak wielkich rzeczy dokonał.
Dlatego w dniu imienin Walentego, ludzie z wioski obok klasztoru wysyłali sobie miłe listy i obdarowywali się podarunkami.
Od tamtych czasów do dziś Walenty jest pamiętany jako człowiek, który zwykłym rzeczom nadał rangę świętości, a dzień 14 lutego obchodzony jest jako dzień okazywania wyrazów sympatii i miłości.
Tę kartkę stworzyłam więc dla wszystkich sympatyków mojego bloga - niech ten dzień upływa Wam na radości z odrobiną słodkości, a czerwoną różę można kupić sobie samemu ( w razie braku ofiarodawcy) jako symbol pewnych wartości, które ważne są w życiu i dla poprawy nastroju po prostu...
(tłumaczenie własne tekstu z książki: Kołodziejska E. - Santa Claus and others. Warszawa 1991)
Wiele,wiele lat temu, w dalekim kraju istniało stare opactwo.
Żyło tutaj i pracowało wielu mądrych i świątobliwych mężów.
Jeden z nich był zdolnym malarzem, inny grał na organach, jeszcze inny śpiewał cudowne pieśni.
Słowem - każdy z nich miał jakiś talent.
Ale wśród tych wielu mądrych mężów był jeden, który nie potrafił ani malować, ani śpiewać ,ani też grać na żadnym instrumencie.
Nie posiadał żadnego talentu. Był on jednak dobrym człowiekiem, który wszystko co robił, starał się robić jak najlepiej.
„Nie mogę zrobić nic wielkiego dla pana Boga, jestem prostym człowiekiem i nie zasługuję na to by przebywać wśród tych wszystkich wspaniałych ludzi w klasztorze”- mówił zakonnik.
Kiedy tak bił się z myślami i smucił w samotności, że nie posiada żadnego talentu, nagle usłyszał mocny i czysty głos: Zacznij od małych rzeczy Walenty.
Zakonnik rozejrzał się, ale nikogo nie było. ”To musiał być anioł”- pomyślał Walenty, zacznę właśnie od małych rzeczy – to mogę zrobić. Złapał za miotłę i posprzątał swój pokój, potem wyszedł popracować do ogrodu. Walenty uwielbiał pracę w ogrodzie, a kwiaty tam rosnące zdawały się kwitnąć tylko dla niego.
Pytano go: co ty robisz, że twoje róże są takie piękne? Kocham je, pielęgnuję - odpowiadał zakonnik.
Walenty ścinał najpiękniejsze kwiaty i rzucał przez mur klasztorny, ilekroć dzieci wracały ze szkoły drogą obok ogrodu zakonnika. Dobry Walenty radował się, gdy dzieci zdziwione wołały: Te róże spadły z nieba, przysłały je anioły.
Kiedy rodziło się dziecko we wsi, jego matka otrzymywała białą różę. Najpiękniejsze kwiaty otrzymywała panna młoda w dniu swego ślubu. Wszystkim dzieciom z okolicy Walenty posyłał jakiś upominek na urodziny: muszlę, kwiat lub słodycze.
Jeśli zobaczył płaczące dziecko tulił je w swoich ramionach, a gdy spotkał niegrzecznych chłopców pozdrawiał ich słowami: Pokój z wami, moi bracia.
Gdziekolwiek się pojawił ludzie mawiali : Oto dobry Walenty, z nim zawsze świeci słońce.
Po śmierci zakonnika wszyscy mieszkańcy wioski wspominali go ciepło. Zaproponowali, aby uczcić pamięć Walentego, by dzieci i wnuki wiedziały, jak dobrym był człowiekiem i jak wielkich rzeczy dokonał.
Dlatego w dniu imienin Walentego, ludzie z wioski obok klasztoru wysyłali sobie miłe listy i obdarowywali się podarunkami.
Od tamtych czasów do dziś Walenty jest pamiętany jako człowiek, który zwykłym rzeczom nadał rangę świętości, a dzień 14 lutego obchodzony jest jako dzień okazywania wyrazów sympatii i miłości.
Tę kartkę stworzyłam więc dla wszystkich sympatyków mojego bloga - niech ten dzień upływa Wam na radości z odrobiną słodkości, a czerwoną różę można kupić sobie samemu ( w razie braku ofiarodawcy) jako symbol pewnych wartości, które ważne są w życiu i dla poprawy nastroju po prostu...
(tłumaczenie własne tekstu z książki: Kołodziejska E. - Santa Claus and others. Warszawa 1991)
sobota, 11 lutego 2017
Dżungla za progiem...
Mieszkając w bloku na wielkim osiedlu marzymy albo o własnym ogrodzie, albo chociaż o roślinach, które są tego ogrodu namiastką, a które hodujemy w małych lub dużych doniczkach.
Szczęśliwcy posiadający własne domy mają także więcej miejsca dla roślin doniczkowych.
Miło jest także, gdy w miejscu, które jest naszym miejscem pracy zadbamy o obecność odrobiny zieleni. żywe rośliny dobrze działają na psychikę i na wzrok.
Gdy długo męczymy wzrok lub wykonujemy jakieś monotonne czynności, dobrze jest od czasu do czasu spojrzeć na nasze roślinki. A jaka frajda, gdy potrafimy wyhodować jakiś okaz z małej sadzonki.
Czasem spotykam się ze stwierdzeniem, że u kogoś żadne rośliny nie trzymają się, bo nie potrafi sie nimi zajmować. Tymczasem, większość roślin nie jest zbyt wymagająca, wystarczy trochę dobrej woli, jeszcze mniej czasu i minimum wiedzy teoretycznej.
Przecież mając w domu nawet chomika, zaczynamy od informacji: czym karmić, jak urządzić klatkę, na co zwracać uwagę, jeśli chodzi o zdrowie zwierzaka.
Podobno rośliny lubią muzykoterapię i przemawianie do nich, można także rzucać na nie urok, pod wpływem którego szybko marnieją. Miałam taki przypadek z difenbachią. Hodowałam ją wiele lat z małej sadzonki, osiągnęła ponad 1,5 m wysokości, miała duże, zdrowe liście, nie zaszkodziła jej nawet przeprowadzka. Mieliśmy kiedyś gości, delegację z pracy męża. Jedna z pań tak zachwycała sie difenbachią, głaskała liście, pomacała gruby pień i możecie nie wierzyć, ale po tej wizycie moja piękna roślina zaczęła gubić liście. Marniała w oczach...
Miałam w domu różne rośliny, wielkie i małe, teraz mamy małe i średnie, bo te wielkie są trudne do mycia, a sił z wiekiem ubywa. Wiele radości dają także rośliny kwitnące, które wprawdzie są często jednoroczne, ale za to wprowadzają wesoły nastrój i świeży powiew natury.
Czasami obserwuję, zwiedzając palmiarnie, jak rozrastają sie nasze małe roślinki w warunkach szklarniowych, nie mówiąc o takich samych okazach w środowisku naturalnym. W naszym parku przy pijalni wód mineralnych jest mała palmiarnia, do której często zaglądamy...
Jest tam także sadzawka z rybkami i klatka z małymi ptaszkami, które śpiewają jak gumowe zabawki, to chyba zeberki i mewki.
Luty to dobra pora, aby przesadzić rozrośnięte rośliny do nowych doniczek. Niektóre rośliny można przy okazji rozmnożyć na różne sposoby, a nowe doniczki, których jest teraz w sprzedaży dostatek urozmaicą każde wnętrze.
Dobierając rośliny do naszych mieszkań należy pamiętać, że soki niektórych gatunków są trujące, więc należy ich unikać tam, gdzie są małe dzieci lub zwierzęta. Nie należy też stawiać zbyt wielu roślin w sypialni, gdyż te w nocy zabierają nam tlen.
Nie przestawiajmy też naszych roślinek zbyt często, bo lubią raczej stać na ulubionym stanowisku.
A tak wyglądało u mnie weekendowe przesadzanie roślin, zdążą zaaklimatyzować się przed wiosennym wzrostem.
Szczęśliwcy posiadający własne domy mają także więcej miejsca dla roślin doniczkowych.
Miło jest także, gdy w miejscu, które jest naszym miejscem pracy zadbamy o obecność odrobiny zieleni. żywe rośliny dobrze działają na psychikę i na wzrok.
Gdy długo męczymy wzrok lub wykonujemy jakieś monotonne czynności, dobrze jest od czasu do czasu spojrzeć na nasze roślinki. A jaka frajda, gdy potrafimy wyhodować jakiś okaz z małej sadzonki.
Czasem spotykam się ze stwierdzeniem, że u kogoś żadne rośliny nie trzymają się, bo nie potrafi sie nimi zajmować. Tymczasem, większość roślin nie jest zbyt wymagająca, wystarczy trochę dobrej woli, jeszcze mniej czasu i minimum wiedzy teoretycznej.
Przecież mając w domu nawet chomika, zaczynamy od informacji: czym karmić, jak urządzić klatkę, na co zwracać uwagę, jeśli chodzi o zdrowie zwierzaka.
Podobno rośliny lubią muzykoterapię i przemawianie do nich, można także rzucać na nie urok, pod wpływem którego szybko marnieją. Miałam taki przypadek z difenbachią. Hodowałam ją wiele lat z małej sadzonki, osiągnęła ponad 1,5 m wysokości, miała duże, zdrowe liście, nie zaszkodziła jej nawet przeprowadzka. Mieliśmy kiedyś gości, delegację z pracy męża. Jedna z pań tak zachwycała sie difenbachią, głaskała liście, pomacała gruby pień i możecie nie wierzyć, ale po tej wizycie moja piękna roślina zaczęła gubić liście. Marniała w oczach...
Miałam w domu różne rośliny, wielkie i małe, teraz mamy małe i średnie, bo te wielkie są trudne do mycia, a sił z wiekiem ubywa. Wiele radości dają także rośliny kwitnące, które wprawdzie są często jednoroczne, ale za to wprowadzają wesoły nastrój i świeży powiew natury.
Czasami obserwuję, zwiedzając palmiarnie, jak rozrastają sie nasze małe roślinki w warunkach szklarniowych, nie mówiąc o takich samych okazach w środowisku naturalnym. W naszym parku przy pijalni wód mineralnych jest mała palmiarnia, do której często zaglądamy...
Jest tam także sadzawka z rybkami i klatka z małymi ptaszkami, które śpiewają jak gumowe zabawki, to chyba zeberki i mewki.
Luty to dobra pora, aby przesadzić rozrośnięte rośliny do nowych doniczek. Niektóre rośliny można przy okazji rozmnożyć na różne sposoby, a nowe doniczki, których jest teraz w sprzedaży dostatek urozmaicą każde wnętrze.
Dobierając rośliny do naszych mieszkań należy pamiętać, że soki niektórych gatunków są trujące, więc należy ich unikać tam, gdzie są małe dzieci lub zwierzęta. Nie należy też stawiać zbyt wielu roślin w sypialni, gdyż te w nocy zabierają nam tlen.
Nie przestawiajmy też naszych roślinek zbyt często, bo lubią raczej stać na ulubionym stanowisku.
A tak wyglądało u mnie weekendowe przesadzanie roślin, zdążą zaaklimatyzować się przed wiosennym wzrostem.
czwartek, 9 lutego 2017
Ale się upiekło :-)
Nic tak nie poprawia humoru, jak dobry pachnący chleb lub smaczne domowe ciasto. Mamy wszak karnawał i choć obchodzi się go mniej hucznie, niż dawniej, to zawsze miło w weekend chociażby upiec coś pysznego. Nie jest to blog kulinarny, a kucharka ze mnie marna, ale coś tam czasami popełniam, a że w dzisiejszych czasach o dobry chleb trudno, więc w wolnej chwili lub w przypływie weny idę do kuchni.
Taka na przykład pizza w wersji skromnej, z tego, co akurat było w domu. Ciasto to po prostu mąka, drożdże, woda, sól i oliwa. Z oliwą ciasto jest bardziej elastyczne. W jakimś programie widziałam prostą wersję pizzy dla tych, którzy nie mogą jeść mąki. Zamiast ciasta był placek z ziemniaków startych na grubej tarce, wymieszanych z ziołami i jajkiem, rozłożonych na blasze, jak ciasto do pizzy.
Podobno dziś obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Pizzy.
Nie będę jednak rywalizować z moim mężem w pieczeniu placka drożdżowego, który niektórzy czytelnicy bloga już znają, a wśród znajomych i rodziny stał sie wręcz legendarny. Ja drożdżówki nie piekę...
Natomiast zainspirowana blogiem Jagi upiekłam kilka razy chleb. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym przepisu nie zmodyfikowała. Dodałam też mąki razowej, więc moje chleby nie są takie ładne, jak chlebki Jagi, ale zapewniam, że były smaczne:
Do pierwszego dodałam żurawinę i więcej było mąki pszennej, do drugiego dodałam różne zioła i więcej było mąki razowej. Taki chlebek to zdrowy wypiek, dający wiele satysfakcji i smakuje wybornie bez masła nawet. Naprawdę nie jest pracochłonny, to tylko kwestia motywacji.
Do napisania tego postu natchnęła mnie nieoceniona Grażynka z Dukli, o której już kiedyś pisałam, a której poleciłam blog Jagi i w rezultacie przysłała mi zdjęcie swoich wypieków, które pozwoliła zamieścić na blogu.
Jak Wam się podoba ? Prawda, że apetycznie?
Mówią, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, ale to tylko częściowa prawda, bo mój syn ma niezrozumiałe dla mnie zamiłowanie do gotowania, wręcz eksperymentowania w kuchni, czyli nie po mnie, natomiast ostatnio nabrał ochoty na słodkie wypieki, więc to już bardziej po mężu.
A tak się upiekło młodzieży ze szkoły gastronomicznej w moim mieście. Cała piernikowa wioska, którą podziwiać można w pijalni wód mineralnych. Na zdjęciach tego tak bardzo nie widać, ale podziwiam za cierpliwość w składaniu elementów chat, kościołka, choinek itd.
Czy zachęciłam Was do upieczenia chleba? jeśli nie - zajrzyjcie na blog ZAPIECEK JAGI :-)
Taka na przykład pizza w wersji skromnej, z tego, co akurat było w domu. Ciasto to po prostu mąka, drożdże, woda, sól i oliwa. Z oliwą ciasto jest bardziej elastyczne. W jakimś programie widziałam prostą wersję pizzy dla tych, którzy nie mogą jeść mąki. Zamiast ciasta był placek z ziemniaków startych na grubej tarce, wymieszanych z ziołami i jajkiem, rozłożonych na blasze, jak ciasto do pizzy.
Podobno dziś obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Pizzy.
Nie będę jednak rywalizować z moim mężem w pieczeniu placka drożdżowego, który niektórzy czytelnicy bloga już znają, a wśród znajomych i rodziny stał sie wręcz legendarny. Ja drożdżówki nie piekę...
Natomiast zainspirowana blogiem Jagi upiekłam kilka razy chleb. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym przepisu nie zmodyfikowała. Dodałam też mąki razowej, więc moje chleby nie są takie ładne, jak chlebki Jagi, ale zapewniam, że były smaczne:
Do pierwszego dodałam żurawinę i więcej było mąki pszennej, do drugiego dodałam różne zioła i więcej było mąki razowej. Taki chlebek to zdrowy wypiek, dający wiele satysfakcji i smakuje wybornie bez masła nawet. Naprawdę nie jest pracochłonny, to tylko kwestia motywacji.
Do napisania tego postu natchnęła mnie nieoceniona Grażynka z Dukli, o której już kiedyś pisałam, a której poleciłam blog Jagi i w rezultacie przysłała mi zdjęcie swoich wypieków, które pozwoliła zamieścić na blogu.
Jak Wam się podoba ? Prawda, że apetycznie?
Mówią, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, ale to tylko częściowa prawda, bo mój syn ma niezrozumiałe dla mnie zamiłowanie do gotowania, wręcz eksperymentowania w kuchni, czyli nie po mnie, natomiast ostatnio nabrał ochoty na słodkie wypieki, więc to już bardziej po mężu.
A tak się upiekło młodzieży ze szkoły gastronomicznej w moim mieście. Cała piernikowa wioska, którą podziwiać można w pijalni wód mineralnych. Na zdjęciach tego tak bardzo nie widać, ale podziwiam za cierpliwość w składaniu elementów chat, kościołka, choinek itd.
Czy zachęciłam Was do upieczenia chleba? jeśli nie - zajrzyjcie na blog ZAPIECEK JAGI :-)
poniedziałek, 6 lutego 2017
Ku pamięci i ku przestrodze...
Urodził się jako bliźniak. Wraz z siostrą szybko ochrzczeni po narodzinach, bo lekarze obawiali się czy dni kilka przeżyją. Przeżyli wbrew prognozom i wyrośli na schwał, bardzo zżyci ze sobą, jak to bliźnięta.
Jerzyk chował się zdrowo, mały rozrabiaka, w przeciwieństwie do siostry, która wydawała się cicha i spokojna. Skończył dobre technikum, na studia nie poszedł, bo wolał pogrzebać przy motorze czy pójść z kolegami na piwo, niż nad książkami ślęczeć.
Dziewczyny miewał, a jakże, ale żadna jakoś rodzicom do gustu nie przypadła, więc kawalerem był , podczas gdy siostra za mąż wyszła i po kolei 3 córki urodziła.
Jerzy żył życiem siostrzenic, smykałkę miał do wszystkiego, biurko zrobić, huśtawkę, pokój pomalować, to dla niego była pestka. Dla kolegów zawsze jednak czas znalazł, bo przy piwie gadało się dobrze o tym i owym. Mocniejsze trunki mu nie smakowały, może jedynie wino, które ojciec sam pędził z owoców hodowanych na działce.
Na wszystkich uroczystościach rodzinnych wino domowe lało się strumieniem obfitym, dla smakoszy mocniejsze trunki były, dla pań likiery.
Gdy Jerzy zaczął pracę w PGRze, nie obyło się bez wkupnego – flaszka na głowę to przyjęta norma. Właściwie tam zaczął Jerzy popijać także mocniejsze trunki i coraz częściej wracał do domu wstawiony. Kryzys młodego człowieka pogłębiły problemy finansowe. Podżyrował koledze pożyczkę, którą potem spłacał przez kilka lat, bo tamtego wylali za pijaństwo w pracy.
Gdy pożyczka była niemal spłacona zlikwidowano jego etat w spółdzielni, więc wrócił na garnuszek rodziców, którzy suszyli mu ciągle głowę: a o to, że się nie ożenił, a to, że roboty nie szuka, a to, że na działce nie pomaga. Wyniósł się w końcu od rodziców i zamieszkał z babcią. Póki staruszka żyła, to i Jerzy jakby się ustatkował, miała na niego dobry wpływ. Gdy zmarła, mieszkał nadal w mieszkaniu po babci i zaczął go odwiedzać kuzyn, który też miał alkoholowe ciągoty, a znalazł sobie u Jerzego metę, bo żona nie pozwalała mu pić w domu.
Działo się to w czasach, gdy o alkoholizmie jako chorobie nikt nie słyszał, mówiło się najwyżej, że ktoś za kołnierz nie wylewa lub lubi wypić.
Widywało się dwóch kuzynów w pielgrzymce od baru do baru. Za co pili? A to najęli się do wykopania rowu, a to pomocy na budowie ktoś potrzebował, a to złom znaleźli i sprzedali. Potem już i na te prace sił nie było.
Jerzy zmarł w jednym z barów, gdzie pił po raz ostatni. Nawet pięćdziesiątki nie dożył. Jego kuzyna widuję czasami, jak z niewidzącym wzrokiem błądzi po ulicach, zasuszony, ale w miarę czysty, widocznie żona nie wyrzuciła go z domu i widocznie ma silniejszy organizm, skoro tyle lat przeżył swego kompana od kielicha…
Dlaczego o tym piszę? Bo to nadal aktualny problem, bo nadal widuję ludzi w różnym wieku i w stanie upojenia alkoholowego, a zaczyna się niewinnie i najbliżsi nie dostrzegają z początku problemu.
Badania naukowe dowodzą, że jedna na 10 osób pijących uzależnia się od picia alkoholu.
Jerzyk chował się zdrowo, mały rozrabiaka, w przeciwieństwie do siostry, która wydawała się cicha i spokojna. Skończył dobre technikum, na studia nie poszedł, bo wolał pogrzebać przy motorze czy pójść z kolegami na piwo, niż nad książkami ślęczeć.
Dziewczyny miewał, a jakże, ale żadna jakoś rodzicom do gustu nie przypadła, więc kawalerem był , podczas gdy siostra za mąż wyszła i po kolei 3 córki urodziła.
Jerzy żył życiem siostrzenic, smykałkę miał do wszystkiego, biurko zrobić, huśtawkę, pokój pomalować, to dla niego była pestka. Dla kolegów zawsze jednak czas znalazł, bo przy piwie gadało się dobrze o tym i owym. Mocniejsze trunki mu nie smakowały, może jedynie wino, które ojciec sam pędził z owoców hodowanych na działce.
Na wszystkich uroczystościach rodzinnych wino domowe lało się strumieniem obfitym, dla smakoszy mocniejsze trunki były, dla pań likiery.
Gdy Jerzy zaczął pracę w PGRze, nie obyło się bez wkupnego – flaszka na głowę to przyjęta norma. Właściwie tam zaczął Jerzy popijać także mocniejsze trunki i coraz częściej wracał do domu wstawiony. Kryzys młodego człowieka pogłębiły problemy finansowe. Podżyrował koledze pożyczkę, którą potem spłacał przez kilka lat, bo tamtego wylali za pijaństwo w pracy.
Gdy pożyczka była niemal spłacona zlikwidowano jego etat w spółdzielni, więc wrócił na garnuszek rodziców, którzy suszyli mu ciągle głowę: a o to, że się nie ożenił, a to, że roboty nie szuka, a to, że na działce nie pomaga. Wyniósł się w końcu od rodziców i zamieszkał z babcią. Póki staruszka żyła, to i Jerzy jakby się ustatkował, miała na niego dobry wpływ. Gdy zmarła, mieszkał nadal w mieszkaniu po babci i zaczął go odwiedzać kuzyn, który też miał alkoholowe ciągoty, a znalazł sobie u Jerzego metę, bo żona nie pozwalała mu pić w domu.
Działo się to w czasach, gdy o alkoholizmie jako chorobie nikt nie słyszał, mówiło się najwyżej, że ktoś za kołnierz nie wylewa lub lubi wypić.
Widywało się dwóch kuzynów w pielgrzymce od baru do baru. Za co pili? A to najęli się do wykopania rowu, a to pomocy na budowie ktoś potrzebował, a to złom znaleźli i sprzedali. Potem już i na te prace sił nie było.
Jerzy zmarł w jednym z barów, gdzie pił po raz ostatni. Nawet pięćdziesiątki nie dożył. Jego kuzyna widuję czasami, jak z niewidzącym wzrokiem błądzi po ulicach, zasuszony, ale w miarę czysty, widocznie żona nie wyrzuciła go z domu i widocznie ma silniejszy organizm, skoro tyle lat przeżył swego kompana od kielicha…
Dlaczego o tym piszę? Bo to nadal aktualny problem, bo nadal widuję ludzi w różnym wieku i w stanie upojenia alkoholowego, a zaczyna się niewinnie i najbliżsi nie dostrzegają z początku problemu.
Badania naukowe dowodzą, że jedna na 10 osób pijących uzależnia się od picia alkoholu.
piątek, 3 lutego 2017
By nie zwariować...
Bywają w życiu takie chwile, sytuacje, sploty wydarzeń, że wyć się chce…
Często osoby pracujące w zawodach narażających je na nieustanny kontakt z innymi ludźmi (pacjenci, petenci, uczniowie, klienci, pasażerowie) ulegają od czasu do czasu takiej presji ze strony czynników zewnętrznych, że w pewnym momencie dochodzą do przysłowiowej ściany. Gdy dodamy do tego takie elementy jak : gorsze samopoczucie, kłopoty rodzinne, zmęczenie, konflikt z szefem lub współpracownikami itp. to nic tylko palnąć sobie w łeb.
Czasami sytuacja nas przerasta na tyle, że niektórzy wpadają w depresję, mówi się o wypaleniu zawodowym, fobiach różnego rodzaju. Nie każdy czuje się na siłach lub nie ma możliwości skorzystania z fachowej porady terapeuty, zmiany miejsca pracy lub wzięcia dłuższego urlopu dla poratowania zdrowia psychicznego.
Sama miałam taki epizod w życiu, kiedy wykonywałam pracę przewidzianą dla dwóch osób, pracowałam po 9 godzin i do podejmowania codziennie swoich obowiązków motywowała mnie perspektywa pracy w takich warunkach tylko przez rok .
A bywa, że ktoś ma podobnie lub gorzej przez kilka lat. Jeśli jest się młodym, można wiele wytrzymać, ale w pewnym wieku, z dwudziestokilkuletnim stażem nie jest łatwo sprostać presji psychicznej, a i nasza fizyczność domaga się odpoczynku, dłużej odreagowuje się zmęczenie fizyczne i psychiczne.
Przyznam się, że gdy sytuacja bardzo mi dopiekła i czułam, że będę warczeć na wszystkich i na wszystko lub po prostu zwariuję , robiłam sobie godzinną przerwę od czytelników. Nie od pracy, bo przecież nie przysługiwała mi taka przerwa, ale od kontaktów z żywym człowiekiem, który ciągle coś mówi, ciągle czegoś chce, telefon dzwoni, drzwi się nie zamykają.
Taka przerwa z herbatą, w całkowitej ciszy, oderwanie myśli od czynności zawodowych ma zbawienny wpływ na psychikę, czego nie doceniają niektórzy pracodawcy. Chociaż słyszałam o praktykach w nielicznych firmach, które oferują swoim pracownikom pokoje socjalne, gdzie można wypić w spokoju kawę i zjeść ciastko ( na koszt firmy), pograć w piłkarzyki, posłuchać muzyki.
Na przeciwnym biegunie są pracodawcy, którzy specjalnie zatrudniają młodych pracowników, by wycisnąć z nich wszystkie soki i potem wyrzucić jak zużyty kapeć.
Takie stresy w pracy ludzie różnie odreagowują, jedni w miarę zdrowo, inni niestety mniej:
• Uprawiając różne sporty tzw. zwyczajne
• Próbując sportów ekstremalnych, co nie zawsze jest bezpieczne
• Wychodząc z przyjaciółmi na drinka, co często kończy się uzależnieniem
• Zajadając stresy lub pijąc zbyt duże ilości kawy i napojów energetycznych
• Oddając się pasjom rozmaitym, pozwalającym zapomnieć o problemach w pracy lub innych
Szczęściarzami mogą nazwać się te osoby, którym udało się połączyć pasję z zarabianiem pieniędzy i nie narażają się na niekorzystne czynniki z zewnątrz.
Ale czy dziś istnieją takie miejsca pracy lub tacy pracodawcy?
Poza tym podobne reakcje i konieczność podreperowania psychiki mogą dotyczyć nie tylko osób pracujących zawodowo. Wielu z Was pewnie mogłoby sypać przykładami jak z rękawa i oburzyć się, że piszę tylko o osobach w tzw. wieku produkcyjnym. A nie zapominajmy też o kobietach wychowujących dzieci i nawet jeśli nie pracują zawodowo, to sytuacji przyprawiających o ból głowy im nie brakuje...
Bywają także skomplikowane sytuacje życiowe, które powodują wieczny stres, bezsenność, liczne problemy zdrowotne, których przyczyn doszukujemy się wszędzie, tylko nie w naszej psychice, bo zapominamy o relaksie, odseparowaniu się na jakiś czas od sytuacji lub osób, które mają na nas niekorzystny wpływ.
A jak Wam udaje się odreagować sytuacje, przyprawiające o ból głowy?
Często osoby pracujące w zawodach narażających je na nieustanny kontakt z innymi ludźmi (pacjenci, petenci, uczniowie, klienci, pasażerowie) ulegają od czasu do czasu takiej presji ze strony czynników zewnętrznych, że w pewnym momencie dochodzą do przysłowiowej ściany. Gdy dodamy do tego takie elementy jak : gorsze samopoczucie, kłopoty rodzinne, zmęczenie, konflikt z szefem lub współpracownikami itp. to nic tylko palnąć sobie w łeb.
Czasami sytuacja nas przerasta na tyle, że niektórzy wpadają w depresję, mówi się o wypaleniu zawodowym, fobiach różnego rodzaju. Nie każdy czuje się na siłach lub nie ma możliwości skorzystania z fachowej porady terapeuty, zmiany miejsca pracy lub wzięcia dłuższego urlopu dla poratowania zdrowia psychicznego.
Sama miałam taki epizod w życiu, kiedy wykonywałam pracę przewidzianą dla dwóch osób, pracowałam po 9 godzin i do podejmowania codziennie swoich obowiązków motywowała mnie perspektywa pracy w takich warunkach tylko przez rok .
A bywa, że ktoś ma podobnie lub gorzej przez kilka lat. Jeśli jest się młodym, można wiele wytrzymać, ale w pewnym wieku, z dwudziestokilkuletnim stażem nie jest łatwo sprostać presji psychicznej, a i nasza fizyczność domaga się odpoczynku, dłużej odreagowuje się zmęczenie fizyczne i psychiczne.
Przyznam się, że gdy sytuacja bardzo mi dopiekła i czułam, że będę warczeć na wszystkich i na wszystko lub po prostu zwariuję , robiłam sobie godzinną przerwę od czytelników. Nie od pracy, bo przecież nie przysługiwała mi taka przerwa, ale od kontaktów z żywym człowiekiem, który ciągle coś mówi, ciągle czegoś chce, telefon dzwoni, drzwi się nie zamykają.
Taka przerwa z herbatą, w całkowitej ciszy, oderwanie myśli od czynności zawodowych ma zbawienny wpływ na psychikę, czego nie doceniają niektórzy pracodawcy. Chociaż słyszałam o praktykach w nielicznych firmach, które oferują swoim pracownikom pokoje socjalne, gdzie można wypić w spokoju kawę i zjeść ciastko ( na koszt firmy), pograć w piłkarzyki, posłuchać muzyki.
Na przeciwnym biegunie są pracodawcy, którzy specjalnie zatrudniają młodych pracowników, by wycisnąć z nich wszystkie soki i potem wyrzucić jak zużyty kapeć.
Takie stresy w pracy ludzie różnie odreagowują, jedni w miarę zdrowo, inni niestety mniej:
• Uprawiając różne sporty tzw. zwyczajne
• Próbując sportów ekstremalnych, co nie zawsze jest bezpieczne
• Wychodząc z przyjaciółmi na drinka, co często kończy się uzależnieniem
• Zajadając stresy lub pijąc zbyt duże ilości kawy i napojów energetycznych
• Oddając się pasjom rozmaitym, pozwalającym zapomnieć o problemach w pracy lub innych
Szczęściarzami mogą nazwać się te osoby, którym udało się połączyć pasję z zarabianiem pieniędzy i nie narażają się na niekorzystne czynniki z zewnątrz.
Ale czy dziś istnieją takie miejsca pracy lub tacy pracodawcy?
Poza tym podobne reakcje i konieczność podreperowania psychiki mogą dotyczyć nie tylko osób pracujących zawodowo. Wielu z Was pewnie mogłoby sypać przykładami jak z rękawa i oburzyć się, że piszę tylko o osobach w tzw. wieku produkcyjnym. A nie zapominajmy też o kobietach wychowujących dzieci i nawet jeśli nie pracują zawodowo, to sytuacji przyprawiających o ból głowy im nie brakuje...
Bywają także skomplikowane sytuacje życiowe, które powodują wieczny stres, bezsenność, liczne problemy zdrowotne, których przyczyn doszukujemy się wszędzie, tylko nie w naszej psychice, bo zapominamy o relaksie, odseparowaniu się na jakiś czas od sytuacji lub osób, które mają na nas niekorzystny wpływ.
A jak Wam udaje się odreagować sytuacje, przyprawiające o ból głowy?