Strony
▼
czwartek, 30 marca 2017
Przypadkowe spotkanie...
Czasami mam wrażenie, że niektórzy ludzie urodzili się starzy i zgorzkniali. Obcowanie z nimi potrafi wpędzić nas w chandrę lub wyssać energię. Dziś przedstawiam wam rozmowę niezwykle dołującą z osobą niezwykle marudną, która nie ma powodów do narzekania, a jednak…
- No cześć, co słychać u Ciebie?
- Stara bieda, szkoda gadać…
- A co, masz jakieś zmartwienie?
- A z czego tu się cieszyć? Zimno, wszystko drożeje, nogi mnie bolą…
- Ale dobrze wyglądasz, nowy płaszczyk?
- A gdzie tam dobrze, zobacz jakie mam wory pod oczami, a płaszcz całą zimę nosiłam, córka mi kupiła, pewnie matki się wstydzi, bo tamten był jeszcze dobry…
- Elegancko wyglądasz, a wnuki to już chyba duże?
- A gdzie tam duże, do szkoły chodzą, a ile to kosztuje… i jeszcze córka pozapisywała je na tyle zajęć, po co to pieniądze wydawać…
- Skoro lubią te zajęcia… i rozwijają zainteresowania. Słyszałam, że działkę kupiliście?
- Zaraz tam działkę, ogródek taki, żeby stary miał co robić na emeryturze, ale jak myśli, że dam mu na paliwo… niech rowerem jeździ, szkoda auta…
- Ale to fajnie, możesz posiać trawkę i kwiaty i poleżeć na leżaku, w upały to lepsze, niż siedzieć w gorącym mieszkaniu…
- Ja tam robić w ziemi nie lubię i nie będę się wylegiwać, jak w domu tyle roboty…
- No przecież tylko we dwoje jesteście, to przy czym masz tyle roboty?
- W domu zawsze jest coś do roboty, a ty kiedy na emeryturę?
- Jeszcze kilka lat… a co planujesz na lato?
- Żartujesz? a co ja mogę planować, już mi się nic nie chce i za co?
- To może złóżcie wniosek do sanatorium…
- No jeszcze mnie w sanatorium nie widzieli… a co tam u Was?
- U nas wszystko w najlepszym porządku …
- No tak, niektórzy to mają szczęście w życiu…
I cóż można na to odpowiedzieć?
poniedziałek, 27 marca 2017
Gonić króliczka...
Wszyscy mamy jakieś plany, jakieś marzenia, których realizacja napędza nam baterie niezbędne do życia, do aktywności, która nie pozwala naszemu mózgowi zwiędnąć jak niepodlewana roślina. Oprócz wspomnianych miewamy także zachcianki, niekoniecznie kulinarne i tzw. króliczki, za którymi gonimy do utraty tchu, jak koń za przysłowiową marchewką.
Bywają jednak takie marzenia czy raczej zachcianki, których realizacja okazuje się okupiona zbyt dużym wysiłkiem lub nakładem finansowym, bądź też nasze oczekiwania wobec wyczekiwanego są zbyt wygórowane i na finiszu przeżywamy rozczarowanie.
Czytałam kiedyś o nabywcach bardzo wiekowego wina za bajońskie sumy i wino to okazało się wcale nie takie smaczne, jak się spodziewali nabywcy.
Inny przykład to oszczędzanie na wakacje marzeń i okazało się, że miejsce nie było warte ceny i może lepiej było pojechać gdzieś w bardziej swojskie klimaty lub spędzić ten czas z rodziną.
Sama miałam taki oto przypadek: w czasach siermiężnych, gdy handel oferował bardzo ograniczony asortyment towarów, a sklepy prywatne i komisy towarów zagranicznych dopiero raczkowały, upatrzyłam sobie torbę marzeń, ze skóry, z pięknymi okuciami, niedostępną dla mnie od strony finansowej. Byłam jednak tak zdecydowana, że postanowiłam odkładać zaskórniaki, byle ją mieć. Oszczędzałam długo, odmawiając sobie wielu rzeczy.
Gdy wreszcie przyszedł moment zakupu, jechałam do dużego miasta po moją torbę , niesiona skrzydłami zachcianki. Ten amok trzymał mnie do powrotu do domu. Później zaczęłam mieć wyrzuty sumienia, że taka droga, że ciężka, niepraktyczna, że żal ją nosić, bo ta piękna skóra się zniszczy itd.
Po co więc kupiłam tę torbę, skoro okazała się jak drogocenny obraz, który trzeba trzymać w sejfie, bo takiego dzieła nie wiesza się po prostu nad kominkiem …wymarzona rzecz przestała mnie jakoś cieszyć od momentu, gdy stałam się jej właścicielką.
Czasami przeżywamy mniejsze lub większe rozczarowania z różnych przyczyn, ale czy to nie jest właśnie tak, że niektóre zachcianki powinny pozostać w sferze marzeń, bo ich realizacja już nas tak nie cieszy, jak samo oczekiwanie?
Znam takie osoby, które funkcjonują od marzenia do marzenia, od planu do planu, bo realizując jedno już myślą o następnym, jest to istota ich życia i jest to jakaś "pazerność" na wrażenia, uzależnienie od spełnienia, a że uczucie spełnienia szybko mija, więc szukają następnego króliczka, za którym będą gonić...
Bywają jednak takie marzenia czy raczej zachcianki, których realizacja okazuje się okupiona zbyt dużym wysiłkiem lub nakładem finansowym, bądź też nasze oczekiwania wobec wyczekiwanego są zbyt wygórowane i na finiszu przeżywamy rozczarowanie.
Czytałam kiedyś o nabywcach bardzo wiekowego wina za bajońskie sumy i wino to okazało się wcale nie takie smaczne, jak się spodziewali nabywcy.
Inny przykład to oszczędzanie na wakacje marzeń i okazało się, że miejsce nie było warte ceny i może lepiej było pojechać gdzieś w bardziej swojskie klimaty lub spędzić ten czas z rodziną.
Sama miałam taki oto przypadek: w czasach siermiężnych, gdy handel oferował bardzo ograniczony asortyment towarów, a sklepy prywatne i komisy towarów zagranicznych dopiero raczkowały, upatrzyłam sobie torbę marzeń, ze skóry, z pięknymi okuciami, niedostępną dla mnie od strony finansowej. Byłam jednak tak zdecydowana, że postanowiłam odkładać zaskórniaki, byle ją mieć. Oszczędzałam długo, odmawiając sobie wielu rzeczy.
Gdy wreszcie przyszedł moment zakupu, jechałam do dużego miasta po moją torbę , niesiona skrzydłami zachcianki. Ten amok trzymał mnie do powrotu do domu. Później zaczęłam mieć wyrzuty sumienia, że taka droga, że ciężka, niepraktyczna, że żal ją nosić, bo ta piękna skóra się zniszczy itd.
Po co więc kupiłam tę torbę, skoro okazała się jak drogocenny obraz, który trzeba trzymać w sejfie, bo takiego dzieła nie wiesza się po prostu nad kominkiem …wymarzona rzecz przestała mnie jakoś cieszyć od momentu, gdy stałam się jej właścicielką.
Czasami przeżywamy mniejsze lub większe rozczarowania z różnych przyczyn, ale czy to nie jest właśnie tak, że niektóre zachcianki powinny pozostać w sferze marzeń, bo ich realizacja już nas tak nie cieszy, jak samo oczekiwanie?
Znam takie osoby, które funkcjonują od marzenia do marzenia, od planu do planu, bo realizując jedno już myślą o następnym, jest to istota ich życia i jest to jakaś "pazerność" na wrażenia, uzależnienie od spełnienia, a że uczucie spełnienia szybko mija, więc szukają następnego króliczka, za którym będą gonić...
piątek, 24 marca 2017
Minione? niekoniecznie ....
Minione nie musi być zapomniane, przestarzałe, brzmiące niemodnie...dowodzą tego utwory wybrane do recitalu, piosenki niemal stuletnie, a jakże aktualne.
Na zdjęciu z lewej widzicie przepięknie skromne lecz na srebrzystym papierze zaproszenie do wysłuchania utworów, każdy z nas zastał takowe na swoim fotelu.
Pozwólcie, że posłużę sie słowami artystki, która opowiada co i dlaczego śpiewa:
"Ta muzyka ma w sobie wielkie zmysłowe piękno i tajemnicę, unikatową melodyjność. Polskie, żydowskie, czasem rosyjskie tematy z nutą melancholii...śpiewająca Ordonka, Fogg, siostry Triola - nigdy nie wiesz, co może być inspiracją i pobudzić do odkrywania nowych kierunków w muzyce..."
Miłym zaskoczeniem był też budynek Centrum Kulturalno-Kongresowego Jordanki, nowo wybudowany, ciekawie zaprojektowany, o którym nie wiedziałam, że istnieje, bo w tej części Torunia nieczęsto bywam. Organizują tam własne koncerty lub wynajmują sale, a jaka akustyka! Wydawało się, że słychać szelest fałd czerwonej sukienki wokalistki.
Na takim recitalu powinno się bywać przynajmniej raz w roku. Obcowanie z muzyką na żywo to jednak niezapomniane przeżycie. Nie znałam zbyt dobrze Anny Marii Jopek, no może z kilku piosenek usłyszanych w mediach.
Tym razem towarzyszyli jej kubańscy artyści: Gonzalo Rubalcaba, Jose Armando Gola oraz Ernesto Simpson. Nawet nie przypuszczałam, że przyjdzie mi podziwiać na żywo tak utytułowanego pianistę, bo Rubalcaba otrzymał 15 nominacji do nagrody Grammy, nie mówiąc o innych wyróżnieniach, głównie za albumy jazzowe. Boże, jak on gra….
Recital zatytułowany MINIONE – minione uczucia, mijające melodie, klimat minionego świata, nieprzemijające elementy naszego życia: miłość, zdrada, nienawiść, kłamstwa, pożądanie, upokorzenie…
Wspaniałe, niespotykane aranżacje znanych utworów, między innymi OSTATNIEJ NIEDZIELI. Pamiętam wykonanie Piotra Fronczewskiego, że aż ciarki biegały po plecach. Tu inna, kobieca wersja , równie przejmująca, ale nie płaczliwa…
W połowie spektaklu artystka robi sobie przerwę, ale w tym antrakcie nie pozostajemy z pustką i ciszą, widzowie rozkoszują się solowymi popisami pianisty, gitarzysty i perkusisty.
Za jazzem nie przepadam, ale w takiej wersji przyjemnie było posłuchać różnych kawałków i popisów solowych.
Co mnie najbardziej urzekło? Klimat recitalu, ascetyczna scenografia, skromność i stopień skupienia wykonawców, dobór utworów. 90 minut minęło niepostrzeżenie, gromkimi brawami na stojąco wyprosiliśmy dwa bisy, żal było wychodzić w deszczową noc…
Spektakl wart obejrzenia nie tylko na scenie teatru, równie dobrze wybrzmiałyby te utwory w specyficznym klimacie przedwojennej restauracji, gdzie przy lampce wina zobaczyłbyś panie i panów z wyższych sfer lub przedstawicieli artystycznej bohemy.
Jak czytamy jeszcze w zaproszeniu na recital: utwory, które nam przedstawiono są wyrazem miłości i szacunku do tego, co minione oraz okazją do poszukiwań, by przy pomocy wyobraźni tworzyć teraźniejszość, przemierzać pokłady pamięci, składając hołd przeszłości...
Na zdjęciu z lewej widzicie przepięknie skromne lecz na srebrzystym papierze zaproszenie do wysłuchania utworów, każdy z nas zastał takowe na swoim fotelu.
Pozwólcie, że posłużę sie słowami artystki, która opowiada co i dlaczego śpiewa:
"Ta muzyka ma w sobie wielkie zmysłowe piękno i tajemnicę, unikatową melodyjność. Polskie, żydowskie, czasem rosyjskie tematy z nutą melancholii...śpiewająca Ordonka, Fogg, siostry Triola - nigdy nie wiesz, co może być inspiracją i pobudzić do odkrywania nowych kierunków w muzyce..."
Miłym zaskoczeniem był też budynek Centrum Kulturalno-Kongresowego Jordanki, nowo wybudowany, ciekawie zaprojektowany, o którym nie wiedziałam, że istnieje, bo w tej części Torunia nieczęsto bywam. Organizują tam własne koncerty lub wynajmują sale, a jaka akustyka! Wydawało się, że słychać szelest fałd czerwonej sukienki wokalistki.
Na takim recitalu powinno się bywać przynajmniej raz w roku. Obcowanie z muzyką na żywo to jednak niezapomniane przeżycie. Nie znałam zbyt dobrze Anny Marii Jopek, no może z kilku piosenek usłyszanych w mediach.
Tym razem towarzyszyli jej kubańscy artyści: Gonzalo Rubalcaba, Jose Armando Gola oraz Ernesto Simpson. Nawet nie przypuszczałam, że przyjdzie mi podziwiać na żywo tak utytułowanego pianistę, bo Rubalcaba otrzymał 15 nominacji do nagrody Grammy, nie mówiąc o innych wyróżnieniach, głównie za albumy jazzowe. Boże, jak on gra….
Recital zatytułowany MINIONE – minione uczucia, mijające melodie, klimat minionego świata, nieprzemijające elementy naszego życia: miłość, zdrada, nienawiść, kłamstwa, pożądanie, upokorzenie…
Wspaniałe, niespotykane aranżacje znanych utworów, między innymi OSTATNIEJ NIEDZIELI. Pamiętam wykonanie Piotra Fronczewskiego, że aż ciarki biegały po plecach. Tu inna, kobieca wersja , równie przejmująca, ale nie płaczliwa…
W połowie spektaklu artystka robi sobie przerwę, ale w tym antrakcie nie pozostajemy z pustką i ciszą, widzowie rozkoszują się solowymi popisami pianisty, gitarzysty i perkusisty.
Za jazzem nie przepadam, ale w takiej wersji przyjemnie było posłuchać różnych kawałków i popisów solowych.
Co mnie najbardziej urzekło? Klimat recitalu, ascetyczna scenografia, skromność i stopień skupienia wykonawców, dobór utworów. 90 minut minęło niepostrzeżenie, gromkimi brawami na stojąco wyprosiliśmy dwa bisy, żal było wychodzić w deszczową noc…
Spektakl wart obejrzenia nie tylko na scenie teatru, równie dobrze wybrzmiałyby te utwory w specyficznym klimacie przedwojennej restauracji, gdzie przy lampce wina zobaczyłbyś panie i panów z wyższych sfer lub przedstawicieli artystycznej bohemy.
Jak czytamy jeszcze w zaproszeniu na recital: utwory, które nam przedstawiono są wyrazem miłości i szacunku do tego, co minione oraz okazją do poszukiwań, by przy pomocy wyobraźni tworzyć teraźniejszość, przemierzać pokłady pamięci, składając hołd przeszłości...
środa, 22 marca 2017
Takie tam...
Gdybym była poetką
napisałabym wiersz,
choćby krótki,
może wierszyk o wiośnie?
Mógłby mieć jakieś rymy
lecz mógłby i bez
rymów naśladować poezję.
Gdybym była poetką
napisałabym kilka
strof wesołych lub smutnych
jak życie....
Gdyby wiersz taki powstał
czy znaczyłoby to, że
mógłbyś już nazwać
mnie poetką?
Pod wpływem chwili napisałam, bo jestem w nastroju do wierszy. Wróciłam wczoraj późno z recitalu Anny Marii Jopek. Napiszę o tym, ale jeszcze przeżywam, więc dajcie mi czas...
napisałabym wiersz,
choćby krótki,
może wierszyk o wiośnie?
Mógłby mieć jakieś rymy
lecz mógłby i bez
rymów naśladować poezję.
Gdybym była poetką
napisałabym kilka
strof wesołych lub smutnych
jak życie....
Gdyby wiersz taki powstał
czy znaczyłoby to, że
mógłbyś już nazwać
mnie poetką?
Pod wpływem chwili napisałam, bo jestem w nastroju do wierszy. Wróciłam wczoraj późno z recitalu Anny Marii Jopek. Napiszę o tym, ale jeszcze przeżywam, więc dajcie mi czas...
niedziela, 19 marca 2017
Na czarną godzinę...
Nikt z nas nie wie, ile lat przyjdzie mu przeżyć i jakie koleje losu będą jego udziałem.
Każdy pewnie chciałby żyć długo, szczęśliwie i w dobrym zdrowiu. Może dlatego właśnie odkładamy zawsze coś na czarną godzinę, oszczędzamy pieniądze i rzeczy, odsuwamy w czasie pewne sytuacje, bo nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdą gorsze czasy.
Wierzymy, że na wszystko jeszcze mamy czas: najpierw trzeba skończyć studia, potem odchować dzieci, wyposażyć je jakoś na start w dorosłość, kupić nowy samochód, bo stary ledwo zipie, później wnuki i emerytura lub odwrotnie, a wreszcie...
Ale zapominamy, że to wreszcie możemy przegapić lub samo nas minie, nawet nie przypominając o sobie.
Uderzcie się w piersi i przyznajcie - kto z Was nie wypowiedział choćby jednej z poniższych kwestii:
* Gdy dzieci podrosną pojedziemy na wakacje życia, we dwoje...
* gdy będę na emeryturze zacznę uprawiać ogród...
* gdy skończę ten projekt, odwiedzę kuzynkę w Holandii...
* gdy zrobi się cieplej, zacznę biegać po parku...
* gdy spłacę pożyczkę, wykupię wycieczkę statkiem...
* gdy znajdę trochę czasu, zapiszę się na francuski...
lub coś w tym rodzaju, chyba Wiecie o co mi chodzi?
Albo czy zdarzało się Wam przyłapać samych siebie na takich oto drobiazgach:
* nie bierz tych filiżanek, to droga porcelana...
* te sztućce przeznaczamy na specjalne okazje...
* wisiorek od męża zakładam tylko na wielkie wyjścia...
* w tych butach nie chodzę do pracy, były bardzo drogie, szkoda ich...
* ta koronkowa bielizna jest tylko na wizyty u lekarza...
* tę butelkę wina zostawiamy dla specjalnych gości...
Liczymy więc, że będzie kiedyś jakaś okazja, jakiś szczególny powód, że nic nie przeszkodzi nam w realizacji naszych planów. Tymczasem życie mamy jedno, zdrowie to jedna wielka niewiadoma, dzieci szybko dorośleją i mają swoje plany, tak różne od naszych priorytetów.
A my? Dochodzimy do punktu, w którym wszystko okazuje się spóźnione: buty wyszły z mody, sukienka jest dawno za ciasna, na wycieczkę marzeń nie stać nas , bo dużo wydajemy na leki, na szydełkowanie lub haft nie pozwalają już oczy, kuzynka, którą mieliśmy odwiedzić już nie żyje.
Miałam kiedyś koleżankę, która marzyła, by zostać pilotem wycieczek. Czekała, aż dzieci skończą studia i się usamodzielnią, potem czekała na emeryturę, bo wymarzony kurs był kosztowny i czasochłonny. Gdy poszła na wcześniejszą emeryturę, bo była taka szansa, okazało się, że zachorowała na nowotwór jelita grubego. Kurs zaczęła mimo to, jakby na przekór, aby nie poddawać się beznadziei.
Zmarła w wieku 52 lat, nie zrealizowawszy swojego marzenia.
Czy warto więc odkładać coś na czarną godzinę, na lepsze czasy, na inną okazję? Życie jest zbyt krótkie, a los potrafi z nas czasem zakpić...
Każdy pewnie chciałby żyć długo, szczęśliwie i w dobrym zdrowiu. Może dlatego właśnie odkładamy zawsze coś na czarną godzinę, oszczędzamy pieniądze i rzeczy, odsuwamy w czasie pewne sytuacje, bo nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdą gorsze czasy.
Wierzymy, że na wszystko jeszcze mamy czas: najpierw trzeba skończyć studia, potem odchować dzieci, wyposażyć je jakoś na start w dorosłość, kupić nowy samochód, bo stary ledwo zipie, później wnuki i emerytura lub odwrotnie, a wreszcie...
Ale zapominamy, że to wreszcie możemy przegapić lub samo nas minie, nawet nie przypominając o sobie.
Uderzcie się w piersi i przyznajcie - kto z Was nie wypowiedział choćby jednej z poniższych kwestii:
* Gdy dzieci podrosną pojedziemy na wakacje życia, we dwoje...
* gdy będę na emeryturze zacznę uprawiać ogród...
* gdy skończę ten projekt, odwiedzę kuzynkę w Holandii...
* gdy zrobi się cieplej, zacznę biegać po parku...
* gdy spłacę pożyczkę, wykupię wycieczkę statkiem...
* gdy znajdę trochę czasu, zapiszę się na francuski...
lub coś w tym rodzaju, chyba Wiecie o co mi chodzi?
Albo czy zdarzało się Wam przyłapać samych siebie na takich oto drobiazgach:
* nie bierz tych filiżanek, to droga porcelana...
* te sztućce przeznaczamy na specjalne okazje...
* wisiorek od męża zakładam tylko na wielkie wyjścia...
* w tych butach nie chodzę do pracy, były bardzo drogie, szkoda ich...
* ta koronkowa bielizna jest tylko na wizyty u lekarza...
* tę butelkę wina zostawiamy dla specjalnych gości...
Liczymy więc, że będzie kiedyś jakaś okazja, jakiś szczególny powód, że nic nie przeszkodzi nam w realizacji naszych planów. Tymczasem życie mamy jedno, zdrowie to jedna wielka niewiadoma, dzieci szybko dorośleją i mają swoje plany, tak różne od naszych priorytetów.
A my? Dochodzimy do punktu, w którym wszystko okazuje się spóźnione: buty wyszły z mody, sukienka jest dawno za ciasna, na wycieczkę marzeń nie stać nas , bo dużo wydajemy na leki, na szydełkowanie lub haft nie pozwalają już oczy, kuzynka, którą mieliśmy odwiedzić już nie żyje.
Miałam kiedyś koleżankę, która marzyła, by zostać pilotem wycieczek. Czekała, aż dzieci skończą studia i się usamodzielnią, potem czekała na emeryturę, bo wymarzony kurs był kosztowny i czasochłonny. Gdy poszła na wcześniejszą emeryturę, bo była taka szansa, okazało się, że zachorowała na nowotwór jelita grubego. Kurs zaczęła mimo to, jakby na przekór, aby nie poddawać się beznadziei.
Zmarła w wieku 52 lat, nie zrealizowawszy swojego marzenia.
Czy warto więc odkładać coś na czarną godzinę, na lepsze czasy, na inną okazję? Życie jest zbyt krótkie, a los potrafi z nas czasem zakpić...
czwartek, 16 marca 2017
Poszukując życiowych porad...
Czasami szukamy odskoczni od beletrystyki, ale niekoniecznie ciągnie nas do literatury popularnonaukowej czy reportażu. Dobrym źródłem wiedzy o tzw. życiu są pamiętniki, wspomnienia, biografie ludzi, którzy mają ciekawe życiorysy, a z ich przeżyć i dokonań można czerpać pomysły, jak dobrze przeżyć to nasze krótkie życie.
Jeśli jednak nie lubimy literatury biograficznej, albo po prostu szukamy jakiejś maksymy dla siebie lub na wpis dedykacyjny to świetnie nadaje sie do tego MAŁY PORADNIK ŻYCIA.
Tytuł jest trochę mylący, bo nie jest to poradnik typu: jak zarobić swój pierwszy milion lub jak szybko nauczyć się języka obcego...
Ta mała książeczka zawiera różne mądrości na wszelakie okazje, niektóre dość zabawne.
Na potrzeby bloga wybrałam kilka, które najbardziej mi się spodobały i mam nadzieję, że każdy znajdzie tu coś dla siebie, a może znacie już ten poradnik?
1. Pamiętaj, że w tej samej chwili, gdy mówisz: poddaję się – ktoś inny powie : o rany, ale okazja!
2. Nie dopuść do tego, aby w nawale zajęć twoja rodzina nie znalazła czasu, aby zjeść choć jeden wspólny posiłek dziennie.
3. Kiedy przegrywasz, staraj się z przegranej wynieść lekcję dla siebie.
4. Nie oczekuj, że pod wpływem twojej miłości osoba niechlujna stanie się schludną.
5. Dając nawet skromny prezent, postaraj się o piękne opakowanie.
6. Wybaczaj innym ich niedoskonałości równie chętnie, jak wybaczasz je sobie.
7. Bądź równie uprzejmy dla woźnego czy sprzątaczki, jak dla prezesa czy dyrektora.
8. Bądź otwarty na zmiany, ale nie rezygnuj z własnych wartości.
9. Wygrywaj bez przechwałek, przegrywaj bez tłumaczeń.
10. Niektóre rzeczy trzeba zrobić lepiej, inne musimy po prostu zrobić, jeszcze innych możesz nie robić wcale. Grunt, to wiedzieć, które są które...
11. Nigdy nie wypominaj nikomu przysługi, jaką mu wyświadczyłeś. Wyświadczaj i zapominaj.
Znalazłam też kilka życiowych porad w postaci infografiki:
Niby proste i oczywiste, ale czy udaje się Wam któreś stosować w praktyce?
poniedziałek, 13 marca 2017
Matki Polki?
Nie jest to wiosenny, optymistyczny temat, ale tyle ostatnio historii słyszałam, że muszę się niektórymi podzielić.
Tyle razy pojawiało się w mediach oburzenie, że zabiera się dzieci do domów dziecka z powodu biedy w rodzinach. Nie wiem jak jest we wszystkich przypadkach, ale opisane poniżej chyba o tym nie świadczą. Starałam się w miarę obiektywnie opisać cztery historie.
Mam wrażenie, że od pewnego czasu słyszę takich historii coraz więcej, niestety.
Pani D.
Młodo wyszła za mąż, pracowała krótko, do urodzenia pierwszego dziecka. Szybko pojawiły się następne, mąż zachorował, więc wszyscy żyli z renty męża i przy pomocy rodziny. Pani D. nie szukała pracy, miała wszak troje dzieci, mieszkali kątem u rodziców. Gdy wynajęli jakieś mieszkanie i była szansa na usamodzielnienie się ( pani D. znalazła nawet jakąś pracę) ale wytrwała niedługo, bo zaczęła zaglądać do kieliszka.
Rodziną zainteresowała się opieka społeczna, bo między państwem D. dochodziło do awantur. Mąż chory na raka wkrótce zmarł i pani D. wróciła z dziećmi do matki. Szybko znalazła opiekuna, z którym zamieszkała i z którym miała czwarte dziecko.
Po roku jednak znów zamieszkała z matką, nie wiadomo dlaczego. Teraz jest zadowolona, bo wprowadzili zasiłek 500+, a ona złożyła wniosek o przydzielenie mieszkania socjalnego. Przecież jej się należy…
Pani B.
Urodziła trzy dziewczynki, które zostawiła z babcią, gdy starsze bliźniaczki zaczęły chodzić do szkoły. Sama wyjechała do innego miasta za pracą. Oficjalnie opiekowała się starszą panią, nieoficjalnie pracowała w przybytku uciech cielesnych dla bogatych panów. Dzieci tęskniły, bo wpadała do domu rzadko. I tutaj rodziną zainteresowała się opieka społeczna, babcia była bowiem schorowana, w dodatku na wikt i opierunek liczyli także dwaj bezrobotni synowie starszej pani, a ci zaglądali do kieliszka, nie byli więc najlepszym towarzystwem dla trzech małych dziewczynek.
Gdy wprowadzono 500+ mama dziewczynek wróciła do domu, z czego dziewczynki były bardzo zadowolone, ale krótko trwała radość, bo mama coraz częściej nie wracała na noc. Dzieci były zaniedbane, babcię zabrano do szpitala. Gdy pewnego popołudnia matka nie odebrała dzieci ze świetlicy socjoterapeutycznej, policja odwiozła je do domu. Tam jednak dziewczynki nie zostały, bo w domu byli tylko dwaj pijani wujkowie.
Po odnalezieniu matki i wyjaśnieniu spraw rodziny B. dziewczynki trafiły do domu dziecka. Ich matka ma problem – nie będzie miała za co pić.
Pani M.
Dość atrakcyjna blondynka, do 30-ki urodziła dwoje dzieci. O mężu nic nie wiadomo. Razu pewnego, gdy dzieci już poszły do szkoły wdała się w romans z 17- latkiem, a owocem owego romansu było trzecie dziecko. Z czego żyli, nie wiadomo. Samotna matka z dziećmi zapewne może liczyć na pomoc państwa.
Zanim najmłodsze dziecko nauczyło się chodzić zaszła w ciążę z więźniem na przepustce, plotka głosi, że na randki jeździła z wózkiem, gdy starsze dzieci były w szkole. Urodziła piękną dziewczynkę, na brak pieniędzy nie narzeka, dzieci dostają w szkole śniadania i obiady, podręczniki są darmowe, popołudnia dzieciaki spędzają w świetlicy socjoterapeutycznej, a opieka społeczna nie zagląda nikomu do łóżka.
Pani Z.
Ma troje dzieci, każde z innym ojcem, każde ma inne nazwisko. Problemy ze starszym synem zaczęły się jeszcze w podstawówce. Trudno się dziwić, skoro chłopak czekał na schodach nie raz, podczas wizyt u mamy różnych panów. Nad łóżkiem w jej sypialni wisiała piła ręczna z napisem: NIEWAŻNE JAKI, BYLE BY DOBRZE RŻNĄŁ.
Pani Z.nigdy nie pracowała zawodowo, ale potrafiła pieniądze wychodzić, gdzie trzeba, w czasie wizyt pań z opieki wszystko zawsze było cacy. Jak zwykle zaczął gubić ją alkohol, bo panowie, których przyjmowała raczej nie stronili od kieliszka.
Starszego syna dawno spisała na straty, bo wdał się w narkotyki, dzięki córkom otrzymywała różne zasiłki. Gdy wprowadzili 500+ mogła trochę zaszaleć, wszak to niezła suma jest. Niestety, dobrzy sąsiedzi donieśli tu i tam, że pani Z. źle się prowadzi, dziewczynki zabrano do domu dziecka, skończyły się zasiłki. Ciekawe czy starczy jej determinacji, by się ustatkować i odzyskać dzieci...
Tyle razy pojawiało się w mediach oburzenie, że zabiera się dzieci do domów dziecka z powodu biedy w rodzinach. Nie wiem jak jest we wszystkich przypadkach, ale opisane poniżej chyba o tym nie świadczą. Starałam się w miarę obiektywnie opisać cztery historie.
Mam wrażenie, że od pewnego czasu słyszę takich historii coraz więcej, niestety.
Pani D.
Młodo wyszła za mąż, pracowała krótko, do urodzenia pierwszego dziecka. Szybko pojawiły się następne, mąż zachorował, więc wszyscy żyli z renty męża i przy pomocy rodziny. Pani D. nie szukała pracy, miała wszak troje dzieci, mieszkali kątem u rodziców. Gdy wynajęli jakieś mieszkanie i była szansa na usamodzielnienie się ( pani D. znalazła nawet jakąś pracę) ale wytrwała niedługo, bo zaczęła zaglądać do kieliszka.
Rodziną zainteresowała się opieka społeczna, bo między państwem D. dochodziło do awantur. Mąż chory na raka wkrótce zmarł i pani D. wróciła z dziećmi do matki. Szybko znalazła opiekuna, z którym zamieszkała i z którym miała czwarte dziecko.
Po roku jednak znów zamieszkała z matką, nie wiadomo dlaczego. Teraz jest zadowolona, bo wprowadzili zasiłek 500+, a ona złożyła wniosek o przydzielenie mieszkania socjalnego. Przecież jej się należy…
Pani B.
Urodziła trzy dziewczynki, które zostawiła z babcią, gdy starsze bliźniaczki zaczęły chodzić do szkoły. Sama wyjechała do innego miasta za pracą. Oficjalnie opiekowała się starszą panią, nieoficjalnie pracowała w przybytku uciech cielesnych dla bogatych panów. Dzieci tęskniły, bo wpadała do domu rzadko. I tutaj rodziną zainteresowała się opieka społeczna, babcia była bowiem schorowana, w dodatku na wikt i opierunek liczyli także dwaj bezrobotni synowie starszej pani, a ci zaglądali do kieliszka, nie byli więc najlepszym towarzystwem dla trzech małych dziewczynek.
Gdy wprowadzono 500+ mama dziewczynek wróciła do domu, z czego dziewczynki były bardzo zadowolone, ale krótko trwała radość, bo mama coraz częściej nie wracała na noc. Dzieci były zaniedbane, babcię zabrano do szpitala. Gdy pewnego popołudnia matka nie odebrała dzieci ze świetlicy socjoterapeutycznej, policja odwiozła je do domu. Tam jednak dziewczynki nie zostały, bo w domu byli tylko dwaj pijani wujkowie.
Po odnalezieniu matki i wyjaśnieniu spraw rodziny B. dziewczynki trafiły do domu dziecka. Ich matka ma problem – nie będzie miała za co pić.
Pani M.
Dość atrakcyjna blondynka, do 30-ki urodziła dwoje dzieci. O mężu nic nie wiadomo. Razu pewnego, gdy dzieci już poszły do szkoły wdała się w romans z 17- latkiem, a owocem owego romansu było trzecie dziecko. Z czego żyli, nie wiadomo. Samotna matka z dziećmi zapewne może liczyć na pomoc państwa.
Zanim najmłodsze dziecko nauczyło się chodzić zaszła w ciążę z więźniem na przepustce, plotka głosi, że na randki jeździła z wózkiem, gdy starsze dzieci były w szkole. Urodziła piękną dziewczynkę, na brak pieniędzy nie narzeka, dzieci dostają w szkole śniadania i obiady, podręczniki są darmowe, popołudnia dzieciaki spędzają w świetlicy socjoterapeutycznej, a opieka społeczna nie zagląda nikomu do łóżka.
Pani Z.
Ma troje dzieci, każde z innym ojcem, każde ma inne nazwisko. Problemy ze starszym synem zaczęły się jeszcze w podstawówce. Trudno się dziwić, skoro chłopak czekał na schodach nie raz, podczas wizyt u mamy różnych panów. Nad łóżkiem w jej sypialni wisiała piła ręczna z napisem: NIEWAŻNE JAKI, BYLE BY DOBRZE RŻNĄŁ.
Pani Z.nigdy nie pracowała zawodowo, ale potrafiła pieniądze wychodzić, gdzie trzeba, w czasie wizyt pań z opieki wszystko zawsze było cacy. Jak zwykle zaczął gubić ją alkohol, bo panowie, których przyjmowała raczej nie stronili od kieliszka.
Starszego syna dawno spisała na straty, bo wdał się w narkotyki, dzięki córkom otrzymywała różne zasiłki. Gdy wprowadzili 500+ mogła trochę zaszaleć, wszak to niezła suma jest. Niestety, dobrzy sąsiedzi donieśli tu i tam, że pani Z. źle się prowadzi, dziewczynki zabrano do domu dziecka, skończyły się zasiłki. Ciekawe czy starczy jej determinacji, by się ustatkować i odzyskać dzieci...
piątek, 10 marca 2017
Refleksyjnie i z humorem...
Dwie niby różne książki, ale w każdej z nich znajdziecie refleksje na temat życia , wnikliwe obserwacje współczesnego świata oraz próby odpowiedzi na pytania, które wszyscy sobie zadajemy, a wszystko potraktowane z lekkością i humorem.
Pierwsza to felietony Krzysztofa Daukszewicza, pisane przez kilka lat do pisma ŁOWIEC POLSKI, sowicie okraszone świetnymi anegdotami, druga to rozmowy mnicha z tynieckiego klasztoru z przedstawicielami mediów: Marcinem Prokopem, Anną Dymną, Krzysztofem Skórzyńskim i innymi.
Chociaż Daukszewicz pisał felietony dla pisma łowieckiego, to jego obserwacje dotyczące sytuacji i ludzi są uniwersalne, a i dystans do samego siebie, specyficzne poczucie humoru są niezwykłe, nie każdy tak potrafi śmiać się z siebie.
Na dowód przytoczę dwie anegdoty:
Kompromis:
Synek pyta tatę co to jest kompromis. Niełatwo dziecku to wytłumaczyć, więc ojciec posłużył się przykładem. Wyobraź sobie, że musimy kupić auto, bo stare się rozsypuje, ale mama chce nowe futro, bo stare też się rozsypuje. Po wielu negocjacjach w kuchni, restauracji i sypialni ustaliliśmy, że kupimy nowe futro, które będziemy trzymać w garażu.
Wyprawa:
Daukszewicz przed kolejnym wyjściem do lasu wybiera długo koszulę przed lustrem, bo podczas ostatniego spaceru został skrytykowany przez przygodnych piknikowiczów, że wygląda jak łajza.
Żona pyta:
- co ty robisz o 5 rano przed lustrem?
- wybieram koszulę
- a na jaką okazję?
- wybieram się na sarny, na polowanie...
- a jak ta twoja sarna ma na imię?
Bohaterem drugiej książki jest ojciec Leon Knabit z klasztoru benedyktynów w Tyńcu. W rozmowach ze swoimi gośćmi porusza zwykłe i niecodzienne tematy, refleksje o życiu i duchowości przeplatają się z anegdotami, których zakonnik zna wiele, bo i życie miał bardzo bogate i znał osobiście wielu ciekawych ludzi. Osoba ojca Leona nie jest dominującą w rozmowach, nie wciska on wszędzie swoich mądrości, nie odwołuje sie do dogmatów wiary, jest jakby katalizatorem tematów, umiejętnie podsuwa jakąś myśl, jakieś podsumowanie, nie moralizuje, nie ocenia.
Wyczuwa się zarówno wielkie doświadczenie życiowe, ale i empatię, zrozumienie dla wad i rozterek zwykłego człowieka.
Odwiedza go w Tyńcu wiele osób, niektórzy dla mądrej rozmowy, inni dla wyciszenia w murach klasztornych, jeszcze inni zapraszają do siebie, bo ojciec Leon chętnie podróżuje...
On sam wydaje się osobą, z którymi wielu z nas chętnie przebywa. W rozmowie z Anną Dymną pojawił się taki wątek. Bywają bowiem osoby, których obecność działa na nas jak balsam, w dodatku nie oczekujemy nawet jakiejś konkretnej z nią rozmowy, wystarcza nam wspólne milczenie, które więcej znaczy i więcej daje, niż lektura czy dialog z innym człowiekiem. I nawet nie potrafimy sprecyzować, na czym ten fenomen polega...
Są ludzie, których unikamy jak ognia, bo działają na nas destrukcyjnie, wprowadzają w naszej psychice jakiś chaos i są ludzie, których obecność w naszym życiu, nawet na odległość wprowadza w sercu i głowie jakiś ład.
Wielkie to szczęście spotkać kogoś takiego na swej drodze, nie uważacie?
Pierwsza to felietony Krzysztofa Daukszewicza, pisane przez kilka lat do pisma ŁOWIEC POLSKI, sowicie okraszone świetnymi anegdotami, druga to rozmowy mnicha z tynieckiego klasztoru z przedstawicielami mediów: Marcinem Prokopem, Anną Dymną, Krzysztofem Skórzyńskim i innymi.
Chociaż Daukszewicz pisał felietony dla pisma łowieckiego, to jego obserwacje dotyczące sytuacji i ludzi są uniwersalne, a i dystans do samego siebie, specyficzne poczucie humoru są niezwykłe, nie każdy tak potrafi śmiać się z siebie.
Na dowód przytoczę dwie anegdoty:
Kompromis:
Synek pyta tatę co to jest kompromis. Niełatwo dziecku to wytłumaczyć, więc ojciec posłużył się przykładem. Wyobraź sobie, że musimy kupić auto, bo stare się rozsypuje, ale mama chce nowe futro, bo stare też się rozsypuje. Po wielu negocjacjach w kuchni, restauracji i sypialni ustaliliśmy, że kupimy nowe futro, które będziemy trzymać w garażu.
Wyprawa:
Daukszewicz przed kolejnym wyjściem do lasu wybiera długo koszulę przed lustrem, bo podczas ostatniego spaceru został skrytykowany przez przygodnych piknikowiczów, że wygląda jak łajza.
Żona pyta:
- co ty robisz o 5 rano przed lustrem?
- wybieram koszulę
- a na jaką okazję?
- wybieram się na sarny, na polowanie...
- a jak ta twoja sarna ma na imię?
Bohaterem drugiej książki jest ojciec Leon Knabit z klasztoru benedyktynów w Tyńcu. W rozmowach ze swoimi gośćmi porusza zwykłe i niecodzienne tematy, refleksje o życiu i duchowości przeplatają się z anegdotami, których zakonnik zna wiele, bo i życie miał bardzo bogate i znał osobiście wielu ciekawych ludzi. Osoba ojca Leona nie jest dominującą w rozmowach, nie wciska on wszędzie swoich mądrości, nie odwołuje sie do dogmatów wiary, jest jakby katalizatorem tematów, umiejętnie podsuwa jakąś myśl, jakieś podsumowanie, nie moralizuje, nie ocenia.
Wyczuwa się zarówno wielkie doświadczenie życiowe, ale i empatię, zrozumienie dla wad i rozterek zwykłego człowieka.
Odwiedza go w Tyńcu wiele osób, niektórzy dla mądrej rozmowy, inni dla wyciszenia w murach klasztornych, jeszcze inni zapraszają do siebie, bo ojciec Leon chętnie podróżuje...
On sam wydaje się osobą, z którymi wielu z nas chętnie przebywa. W rozmowie z Anną Dymną pojawił się taki wątek. Bywają bowiem osoby, których obecność działa na nas jak balsam, w dodatku nie oczekujemy nawet jakiejś konkretnej z nią rozmowy, wystarcza nam wspólne milczenie, które więcej znaczy i więcej daje, niż lektura czy dialog z innym człowiekiem. I nawet nie potrafimy sprecyzować, na czym ten fenomen polega...
Są ludzie, których unikamy jak ognia, bo działają na nas destrukcyjnie, wprowadzają w naszej psychice jakiś chaos i są ludzie, których obecność w naszym życiu, nawet na odległość wprowadza w sercu i głowie jakiś ład.
Wielkie to szczęście spotkać kogoś takiego na swej drodze, nie uważacie?
wtorek, 7 marca 2017
Boczne drogi...
Tą trasą jechaliśmy wielokrotnie, kierunek Kalisz przez Konin. Wielokrotnie też mijaliśmy drogowskaz: Kościeszki, kościół drewniany 2 km. Jakoś jednak nigdy nie mieliśmy ochoty zbaczać z trasy, by go zwiedzić, a w drodze powrotnej najczęściej człowiek jest już tak zmęczony, że gna do domu na herbatę.
Tym razem jednak mąż zmienił zdanie i skręcił w boczną drogę, wszak to niedaleko, pogoda piękna, warto zaspokoić ciekawość. Kościółek okazał sie całkiem ciekawy, pod wezwaniem św.Anny, z drugiej połowy XVIII wieku, choć w tym miejscu świątynię postawiono już w XIII wieku.
Smukłą wieżyczkę odrestaurowano w latach 70ych dwudziestego wieku. Gdy obchodziliśmy budynek wokół towarzyszył nam zapach charakterystyczny dla starego drewna, kto był w Biskupinie wie, co mam na myśli... Nie mogliśmy jednak zrobić zdjęć w środku, bo trwała msza.
Ale piszę o tym kościele nie tylko z powodu jego walorów architektonicznych. Zboczenie z trasy i zrobienie kilku fotek uchroniło nas od wypadku drogowego. Chwilę przed nami doszło do zderzenie trzech aut, z czego jedno znalazło się w rowie, drugie nadaje sie tylko na złom, a satnu trzeciego nie widziałam, bo stało do nas tyłem. Gdy dojeżdżaliśmy do miejsca zdarzenia akurat zjawiła sie policja na kogutach, a parę kilometrów dalej mijaliśmy pogotowie na sygnale.
Czyżby nasz Anioł stróż skierował nas na boczna drogę do Kościeszek? Od razu przypomniała mi się przestroga - nie jedź szybciej, niż Twój anioł stróż potrafi latać...
W nagrodę za zjechanie z głównej trasy przyroda uraczyła nas polanką pełną przebiśniegów :-)
Czyż wycieczki weekendowe nie są wspaniałe?
Tym razem jednak mąż zmienił zdanie i skręcił w boczną drogę, wszak to niedaleko, pogoda piękna, warto zaspokoić ciekawość. Kościółek okazał sie całkiem ciekawy, pod wezwaniem św.Anny, z drugiej połowy XVIII wieku, choć w tym miejscu świątynię postawiono już w XIII wieku.
Smukłą wieżyczkę odrestaurowano w latach 70ych dwudziestego wieku. Gdy obchodziliśmy budynek wokół towarzyszył nam zapach charakterystyczny dla starego drewna, kto był w Biskupinie wie, co mam na myśli... Nie mogliśmy jednak zrobić zdjęć w środku, bo trwała msza.
Ale piszę o tym kościele nie tylko z powodu jego walorów architektonicznych. Zboczenie z trasy i zrobienie kilku fotek uchroniło nas od wypadku drogowego. Chwilę przed nami doszło do zderzenie trzech aut, z czego jedno znalazło się w rowie, drugie nadaje sie tylko na złom, a satnu trzeciego nie widziałam, bo stało do nas tyłem. Gdy dojeżdżaliśmy do miejsca zdarzenia akurat zjawiła sie policja na kogutach, a parę kilometrów dalej mijaliśmy pogotowie na sygnale.
Czyżby nasz Anioł stróż skierował nas na boczna drogę do Kościeszek? Od razu przypomniała mi się przestroga - nie jedź szybciej, niż Twój anioł stróż potrafi latać...
W nagrodę za zjechanie z głównej trasy przyroda uraczyła nas polanką pełną przebiśniegów :-)
Czyż wycieczki weekendowe nie są wspaniałe?
sobota, 4 marca 2017
Gruby czy chudy?
Profesje bywają rozmaite, słysząc czasami jakąś nazwę zastanawiamy się, czym taka osoba może się zajmować. Niekiedy pod bardzo wyszukaną nazwą kryje się zwyczajne zajęcie. Nie będę się jednak rozpisywać o kwestiach językowych. Czy zastanawialiście się na przykład, jakie atrybuty danego zawodu powodują, że do jego przedstawicieli mamy większe zaufanie lub dana osoba jest wręcz reklamą czy też antyreklamą swojej profesji?
Kiedyś mawiano, że dobry kucharz musi być gruby i mieć rumiane policzki, bo chudemu nie można ufać. Jakby na zasadzie - lubi jeść, to i dobrze gotuje. Tymczasem dziś to właśnie chudym kucharzom powinno sie bardziej ufać, bo jeśli kucharz chudy, to znaczy (przynajmniej w teorii), że gotuje zdrowo, dietetycznie i nie podjada w pracy...
A z czym kojarzymy lekarzy? czysty, bez nałogów, zdrowo żyje i nie łyka byle czego. Kiedyś odwiedzałam przychodnie medycyny pracy i pani doktor, nie dość, że nie wyglądała jak okaz zdrowia, to jeszcze miała palce żółte od tytoniu, a za paznokciami brud, słowo!
Znajoma opowiadała, że w czasie wizyty u lekarza, gdy skarżyła sie na bolące stawy i żylaki, lekarz zalecił w pierwszej kolejności schudnięcie i to znaczne, tymczasem sam ważył chyba ze 150 kg, ledwo mieścił się w fotelu za biurkiem.
Wizerunek przedstawicieli niektórych profesji zmienia się też z czasem. Kiedyś bibliotekarki były kojarzone jako starsze panie z kokiem i w szydełkowej chuście na ramionach, wszak biblioteki przeważnie niedogrzane były. A dziś? Chyba już takiej zasuszonej, smętnej bibliotekarki nie spotkacie, teraz to panie i panowie w różnym wieku, narzekający jedynie, że na czytanie nie starcza im czasu.
Mówi się, że szewc bez butów chodzi, coś w tym jest, ale czy fryzjerka lub kosmetyczka nie powinna sama być reklamą swojej profesji? Nie mówiąc o wizerunkowej roli zakładu fryzjerskiego czy gabinetu kosmetycznego. A dietetyk? Czy bardziej zaufamy komuś, kto sam ma problemy z tusza, ale walczy z nadwagą i jednocześnie podpowiada innym jak schudnąć skutecznie czy więcej zaufania będziemy mieli do osoby młodej, szczupłej z natury, o wyglądzie modelki?
Podobno najlepszymi terapeutami dla osób uzależnionych są ci, którzy sami pokonali nałóg i pomagają alkoholikom, narkomanom itp. wyjść na prostą.
A jakie wymagania mamy wobec wychowawców czy pediatrów? Czy nie lepiej zrozumie nasze dziecko ktoś, kto sam ma dzieci i wnuki, niż osoba samotna, która nawet wśród znajomych nie ma kontaktu z dziećmi?
A czy policjant nie powinien być wysoki, barczysty, wzbudzać jednocześnie respekt, ale i zaufanie?
Nie jest też dziwne, że niektóre instytucje czy firmy wymagają odpowiedniego stroju i schludnego wyglądu, by z powodu niewłaściwego wyglądu i zachowania pracowników nie ucierpiał ich wizerunek. Sama kiedyś byłam zniesmaczona wyglądem panienki biurowej w sądzie, która biegała z papierami po korytarzach, mając goły brzuch i żując gumę. Dziwne, że nikt z przełożonych nie zwrócił jej uwagi.
A jakie Wy macie refleksje na ten temat?
Kiedyś mawiano, że dobry kucharz musi być gruby i mieć rumiane policzki, bo chudemu nie można ufać. Jakby na zasadzie - lubi jeść, to i dobrze gotuje. Tymczasem dziś to właśnie chudym kucharzom powinno sie bardziej ufać, bo jeśli kucharz chudy, to znaczy (przynajmniej w teorii), że gotuje zdrowo, dietetycznie i nie podjada w pracy...
A z czym kojarzymy lekarzy? czysty, bez nałogów, zdrowo żyje i nie łyka byle czego. Kiedyś odwiedzałam przychodnie medycyny pracy i pani doktor, nie dość, że nie wyglądała jak okaz zdrowia, to jeszcze miała palce żółte od tytoniu, a za paznokciami brud, słowo!
Znajoma opowiadała, że w czasie wizyty u lekarza, gdy skarżyła sie na bolące stawy i żylaki, lekarz zalecił w pierwszej kolejności schudnięcie i to znaczne, tymczasem sam ważył chyba ze 150 kg, ledwo mieścił się w fotelu za biurkiem.
Wizerunek przedstawicieli niektórych profesji zmienia się też z czasem. Kiedyś bibliotekarki były kojarzone jako starsze panie z kokiem i w szydełkowej chuście na ramionach, wszak biblioteki przeważnie niedogrzane były. A dziś? Chyba już takiej zasuszonej, smętnej bibliotekarki nie spotkacie, teraz to panie i panowie w różnym wieku, narzekający jedynie, że na czytanie nie starcza im czasu.
Mówi się, że szewc bez butów chodzi, coś w tym jest, ale czy fryzjerka lub kosmetyczka nie powinna sama być reklamą swojej profesji? Nie mówiąc o wizerunkowej roli zakładu fryzjerskiego czy gabinetu kosmetycznego. A dietetyk? Czy bardziej zaufamy komuś, kto sam ma problemy z tusza, ale walczy z nadwagą i jednocześnie podpowiada innym jak schudnąć skutecznie czy więcej zaufania będziemy mieli do osoby młodej, szczupłej z natury, o wyglądzie modelki?
Podobno najlepszymi terapeutami dla osób uzależnionych są ci, którzy sami pokonali nałóg i pomagają alkoholikom, narkomanom itp. wyjść na prostą.
A jakie wymagania mamy wobec wychowawców czy pediatrów? Czy nie lepiej zrozumie nasze dziecko ktoś, kto sam ma dzieci i wnuki, niż osoba samotna, która nawet wśród znajomych nie ma kontaktu z dziećmi?
A czy policjant nie powinien być wysoki, barczysty, wzbudzać jednocześnie respekt, ale i zaufanie?
Nie jest też dziwne, że niektóre instytucje czy firmy wymagają odpowiedniego stroju i schludnego wyglądu, by z powodu niewłaściwego wyglądu i zachowania pracowników nie ucierpiał ich wizerunek. Sama kiedyś byłam zniesmaczona wyglądem panienki biurowej w sądzie, która biegała z papierami po korytarzach, mając goły brzuch i żując gumę. Dziwne, że nikt z przełożonych nie zwrócił jej uwagi.
A jakie Wy macie refleksje na ten temat?
środa, 1 marca 2017
Anegdoty o muzykach...
Gdy słońce świeci, a w powietrzu czuć zapach wiosny- dusza w nas śpiewa, to dobry pretekst by rozweselić się anegdotami o znanych muzykach.
Zebrałam dla Was kilka humorystycznych opowieści z malutkiej książeczki PLOTKI Z PIĘCIOLINII.
1. Przyjaciel pyta Schuberta czemu jest taki zmartwiony? Ten odpowiada, że zgubił okulary. Na to gość, że koniecznie trzeba ich poszukać. Ale bez okularów ich nie znajdę i w tym cały problem, odpowiedział kompozytor..
2. Brat Beethovena, Jan przywiązywał wielką wagę do posiadania majątku. Na nowy rok wysłał kompozytorowi życzenia podpisując się:
Johann Beethoven - właściciel ziemski. Na co kompozytor odpowiedział podpisując się: Ludwig van Beethoven – właściciel rozumu.
3. Jeden z krytyków zapytał wiekowego już Liszta dlaczego nie pisze wspomnień. Ten odpowiedział, że życie zajmuje mu tyle czasu, że na pisanie wspomnień już go nie starcza .
4. Czy nie zechciałaby pani nauczyć się moich pieśni? – zwrócił się Kazimierz Wiłkomirski do pewnej śpiewaczki. Ależ ja wykonuję pańskie utwory na koncertach, odpowiedziała urażona. Właśnie dlatego proszę by się ich pani wreszcie nauczyła...
5. Leo Slezak wytargował od pewnego dyrektora teatru bardzo korzystny kontrakt. Wręczając mu dokument dyrektor powiedział: nie jest pan taki głupi na jakiego wygląda.
- Czego nie mogę powiedzieć o panu, odpowiedział słynny tenor.
6. Gdy Piotr Czajkowski postanowił ostatecznie porzucić pracę w ministerstwie sprawiedliwości i wstąpić do konserwatorium w Petersburgu, jego dziadek gderał: oj, Pietia, Pietia – zamieniłeś prawo na dudy, co za wstyd!
7. Pewien koneser win zaprosił Brahmsa do swojej piwnicy na degustację. Podając kieliszek gościowi rzekł: oto Brahms mojej piwnicy. Kompozytor posmakował, obejrzał kolor i rzekł: podaj pan lepiej Beethovena...
8. Anton Bruckner był bardzo nieśmiały i małomówny w towarzystwie kobiet. Gdy posadzono go na przyjęciu obok pięknej niewiasty, ta rzekła: mistrzu, na pana cześć włożyłam swą najładniejszą suknię. Jeśli o mnie chodzi, to mogła pani na siebie nic nie wkładać...
9. Jedna z wielbicielek Toscaniniego zwróciła się doń po koncercie: dziś znów udowodnił pan, że ma nadal 20-letnie serce. To dlatego, łaskawa pani, że dawno już nie robię z niego użytku, odpowiedział sędziwy artysta.
10. Verdi został zaproszony przez jakiś prowincjonalny teatr do poprowadzenia Traviaty. Orkiestra była przygotowana, maestro miał udzielić ostatnich wskazówek, próba rozpoczęła się i w pewnym momencie Verdi zapytał: wszystko bardzo ładnie, tylko proszę mi powiedzieć czyja to muzyka?
Na koniec anegdota z życia i nie tyle o muzykach, co o wizycie w operze. Jako licealistka pojechałam z klasą na spektakl operowy do Poznania. Nie za bardzo wiedzieliśmy na jaką operę jedziemy. Internetu wtedy nie było, znawcami nie byliśmy, a okazało się, że występuje zespół śpiewaków z Węgier. Nie rozumiałam o czym śpiewają, niewiele pamiętam, zresztą w wieku kilkunastu lat bardziej interesowały mnie inne atrakcje wyjazdu, poza tym spektakl operowy późnym wieczorem po zwiedzaniu miasta to nie był dobry pomysł...w dodatku w drodze powrotnej zepsuł się nasz autokar i czekaliśmy w nocy gdzieś w polu na przysłanie innego.