Kto da więcej lub kto więcej obieca, nawet jeśli tak naprawdę nie jest osobą decyzyjną.
Dopiero co słyszę, jak pan prezydent podpisał trzynastą emeryturę , która , jak się okazuje nie jest zapisana w budżecie państwa, jedynie utworzono JAKIŚ fundusz, z którego obiecane będzie wypłacane.
Wielkość obiecanego świadczenia to najniższa emerytura w kraju czyli 1200 zł brutto.
Z jakiejkolwiek kwoty emeryt się ucieszy, ale czy nie rani uszu pana prezydenta tak mała kwota? A z takich emerytur nasi seniorzy muszą przeżyć cały miesiąc. I nie są to wyjątki - prowadzę w pracy sprawy socjalne i widuję oświadczenia emerytów i rencistów - co roku zadaje sobie dwa pytania:
1. jak za to można przeżyć?
2. co zrobię, jeśli podobną emeryturę dostanę?
Mało tego, pan prezydent na wiecu wyborczym obiecał kolejne dodatkowe emerytury, nawet piętnastą!
Tylko ja się pytam - czy nie lepiej pomyśleć o stałej podwyżce emerytur i rent, których większość w Polsce jest skandalicznie mała?
Zamierzałam także napisać o innych aspektach dotyczących przechodzenia na emeryturę, bo mnie i mojego męża będzie niebawem ten problem dotyczyć.
Jednak nie zrobię tego lepiej, niż Gordyjka, za której pozwoleniem wklejam Jej list otwarty do głowy naszego państwa.
Jeśli macie cierpliwość i ciekawi Was temat, to zapraszam.
List otwarty...
Szanowny Panie Prezydencie,
Nie zakładam, że kiedykolwiek Pan to przeczyta, ale być może, kiedyś, któryś z kandydatów na ten zaszczytny tytuł, zabłąka się w gordyjskie progi i zastanowi się przez moment...Oby...
Kilka lat temu rozpoczął Pan kampanię z pewnym hasłem..."Emerytury stażowe"...
W wielu wiekowych sercach obudziła się nadzieja...Maleńka, to prawda, ale jednak nadzieja...Promyczek sprawiedliwości...
Przez lata pańskiej kadencji temat ucichł...Ponoć był analizowany...
Analiza, rzecz święta...
Głupich, nieprzemyślanych pomysłów mamy na pęczki...
Ale temat został "odgrzany" i promyczek nadziei znowu błysnął...
Może jednak ??
Migotał delikatnym światełkiem przez pół roku...Nęcił...Kusił...Radował...
Aż do dnia, kiedy się okazało, że analizy wyszły Wam negatywnie...
Elektorat zyskalibyście maleńki...Emerytur nie udźwignąłby budżet..."Stażowi Emeryci" mieliby zbyt niskie emerytury...
A że Gordyjka to stworzenie bardzo logiczne, to jakoś mi ta analiza pokrętną się wydała...Przeanalizujmy...
1. Mały elektorat.
W wyborach różnego typu udział bierze połowa uprawnionych...Pan z tej połowy ma ponoć "zgarnąć" 40%...Jak się nie mylę, to "większą połową" jest pozostałe 60%...Chyba, że matematyka ostatnio się zmieniła ??
W II turze frekwencja będzie prawdopodobnie o 20% mniejsza...
To będzie pański Elektorat ?? Czy nie pański ??
- Jeśli pański, to pozostanie Panu 20%...Trochę mało...
- Jeśli nie pański, to pachnie remisem, albo walką o każdy głos...Nawet pojedyncza sztuka będzie miała znaczenie...
- Jeśli będzie "po 10%", to i tak powinien mieć Pan ból głowy...Goździkowa nie pomoże...
Wybory prezydenckie to loteria...Jedno zdanie może zmieć wszystko...Sam Pan tak wygrał poprzednie wybory...
2. Budżet nie udźwignie obciążenia.
Chwalebna troska o budżet, skoro ma się w dorobku rozdawnictwo w wielu wymiarach...Tylko, że skoro Elektorat jest tak marginalny, że starać się o niego szkoda, to jaki biedniutki musi być ten nasz budżet, że tego nie udźwignie ??
I truskaweczka na torcie...
3. Stażowe emerytury byłyby zbyt niskie...
Przy takim braku logiki, to już nie tylko ręce opadają...
Cóż za ekspertów ma Pan w swoim otoczeniu ??
Skoro Elektorat jest marginalny, emerytury byłyby zbyt niskie, to jakim cudem wynikiem tego mnożenia staje się wygórowane obciążenie budżetu ??
Jakim cudem "Stażowcy" po przepracowaniu czterdziestu lat będą klepać emerytalną biedę, a kiedy przepracują na przykład czterdzieści trzy lata, to będą opływać w emerytalnych luksusach ??
Właściwie, ogarniam...
I brutalność tego faktu jest zabójcza...W przenośni i dosłownie...
"Stażowcy" to w dużej mierze pracownicy przemysłu...To Oni szli do pracy w wieku 17-18 lat...Jeśli się dokształcali, to głównie wieczorowo lub zaocznie...Potencjalni Kandydaci, którzy przepracowali 40-42 lata i do ustawowej emerytury trochę im brakuje...
Ich pensje odbiegają od najniższej krajowej, chociaż do dobrobytu Im daleko...
Ale to Oni są płatnikami składek emerytalnych na więcej niż przyzwoitym poziomie...
To oni napełniają ten "kubełek"...
Gdyby odeszli, dziura budżetowa byłaby spora...
Niby marginalny Elektorat, ale jednak znaczący...
Brutalna prawda ??
Raczej przykra prawda...
Brutalną prawdą jest fakt, że Ci Ludzie nie dożywają emerytury systemowej, a jeśli dożywają, to cieszą się nią kilka miesięcy...
Czysty interes...
Złoty interes...
Argumentacja ekspertów do mnie nie przemawia, bo nie jest logiczna...Logicznym jest pazerność systemu...Wykorzystywanie ciężko pracujących Ludzi do zera...
W końcu o ten "Margines" nikt się nie upomni...
Na naszym Osiedlu mieszka wielu takich Ludzi...Mieszkają, pracują i umierają...Nad klepsydrami pięćdziesięciolatków przestaliśmy nawet kiwać głowami...Na widok klepsydry sześćdziesięciopięciolatka uśmiechamy się gorzko...Ciekawe czy zdążył ??
Moi Sąsiedzi mają staż pracy po czterdzieści, czterdzieści pięć lat...Pracowali ciężko i w trudnych warunkach...Ale dla systemu to zbyt mało...
Bo Oni nie pracowali i nie pracują dla Polski, Oni pracują dla systemu...Bezdusznego...Bezimiennego...
I Pan w tym uczestniczy...
Pan się w to wpisuje...
Prawdziwa praworządność i sprawiedliwość...
Słucha Pan ludzi, którzy nie mają pojęcia co analizują...To nie jest marginalny Elektorat...To Ludzie, którzy zasługują na nasz największy szacunek...I na kilka lat wytchnienia bez zawodowych obowiązków...Taki to jest "Margines"...
Życząca chwili refleksji...
Gordyjka
Dziękuję autorce listu za możliwość wykorzystania na blogu.
Strony
▼
czwartek, 27 lutego 2020
wtorek, 25 lutego 2020
Kto to wymyśla?
Polecam post Optymistycznej o naukach przedmałżeńskich, bo fajnie napisany i przypomniał mi moje nauki, a było to 35 lat temu i widzę, że niewiele się zmieniło od tego czasu, tym bardziej, że w podobnych naukach uczestniczył niedawno mój syn i spostrzeżenia mieli z synową zbliżone.
Nie wiem, kto to wszystko wymyśla i po co, bo ani wiedza tam przekazywana nie poprawia jakości życia małżeńskiego, ani osoby prowadzące takowe nauki nie wydają się kompetentnymi - delikatnie mówiąc.
Najgorsze, że uczęszczanie jest obowiązkowe, a przecież pamiętam, że w ostatniej klasie liceum chodziłam na naukę religii połączoną z naukami przedmałżeńskimi i zapewniano nas, że specjalne nauki nie będą już potrzebne.
Gdy przyszło co do czego, czułam się oszukana...nie pierwszy i nie ostatni raz.
Może w moim wspomnieniu znajdzie ktoś potwierdzenie swoich doświadczeń, a może wręcz przeciwnie...
Chodziliśmy na te nauki oboje z narzeczonym, nie pamiętam ile razy, może trzy, może więcej.
Zajęcia prowadziła dziwna pani, jak się okazało niezamężna, a niektóre tematy sprawiały jej fizyczny niemal ból.
Po temacie kontroli płodności przeleciała z szybkością światła, oczywiście podkreślając znaczenie i wagę kalendarzyka...
Spotkania odbywały się dla kilku par podobnych delikwentów, w małej ciemnej salce w piwnicach kościoła, a ławeczki były tak małe, że ledwo mój narzeczony dał radę usiąść ze swoimi długimi nogami.
Nic dziwnego, pamiętałam tę salkę z katechezy w trzeciej klasie szkoły podstawowej.
Od tamtej pory chyba nie była remontowana ani ogrzewana, bo pachniało jak w grobowcu.
Wszystkich tematów, jakie pani poruszała już nie pamiętam, czasami słychać było znaczące chrząkanie słuchaczy, pozwalające zapewne nie roześmiać się w głos.
Kuriozum natomiast było dla mnie podanie przykładu z sali szpitalnej, który to przykład miał być chyba wskazówką, jak nie należy postępować z żoną po porodzie, a w rezultacie był co najmniej niesmaczny, a dowodem na wrażenie, jakie wywarł na młodych kobietach jest to, że pamiętam wszystko dokładnie do dzisiaj.
Pani opowiedziała nam historie kobiety, która leżała w połogu na szpitalnej sali, a jej "stęskniony" mąż, nie mogąc opanować swej chuci zgwałcił żonę na szpitalnym łóżku.
Nie wiem, jakie na czytających wywołuje to wrażenie, ale wówczas miałam dwa wnioski:
- prowadząca miała niemiłe doświadczenia z mężczyznami lub
- chciała zniechęcić młode kobiety do zamążpójścia, ale na pewno
- nie powinna prowadzić nauk przedmałżeńskich.
Miałam nadzieję, że od tamtych czasów świat (kościół) poszedł z postępem i w pewnym sensie tak -spotkania są dłuższe, trzeba nieźle kombinować czasowo by je zaliczyć wspólnie, a kwestionariusze, które każą wypełniać, przyprawiają o ból głowy!
Nie wiem, kto to wszystko wymyśla i po co, bo ani wiedza tam przekazywana nie poprawia jakości życia małżeńskiego, ani osoby prowadzące takowe nauki nie wydają się kompetentnymi - delikatnie mówiąc.
Najgorsze, że uczęszczanie jest obowiązkowe, a przecież pamiętam, że w ostatniej klasie liceum chodziłam na naukę religii połączoną z naukami przedmałżeńskimi i zapewniano nas, że specjalne nauki nie będą już potrzebne.
Gdy przyszło co do czego, czułam się oszukana...nie pierwszy i nie ostatni raz.
Może w moim wspomnieniu znajdzie ktoś potwierdzenie swoich doświadczeń, a może wręcz przeciwnie...
Chodziliśmy na te nauki oboje z narzeczonym, nie pamiętam ile razy, może trzy, może więcej.
Zajęcia prowadziła dziwna pani, jak się okazało niezamężna, a niektóre tematy sprawiały jej fizyczny niemal ból.
Po temacie kontroli płodności przeleciała z szybkością światła, oczywiście podkreślając znaczenie i wagę kalendarzyka...
Spotkania odbywały się dla kilku par podobnych delikwentów, w małej ciemnej salce w piwnicach kościoła, a ławeczki były tak małe, że ledwo mój narzeczony dał radę usiąść ze swoimi długimi nogami.
Nic dziwnego, pamiętałam tę salkę z katechezy w trzeciej klasie szkoły podstawowej.
Od tamtej pory chyba nie była remontowana ani ogrzewana, bo pachniało jak w grobowcu.
Wszystkich tematów, jakie pani poruszała już nie pamiętam, czasami słychać było znaczące chrząkanie słuchaczy, pozwalające zapewne nie roześmiać się w głos.
Kuriozum natomiast było dla mnie podanie przykładu z sali szpitalnej, który to przykład miał być chyba wskazówką, jak nie należy postępować z żoną po porodzie, a w rezultacie był co najmniej niesmaczny, a dowodem na wrażenie, jakie wywarł na młodych kobietach jest to, że pamiętam wszystko dokładnie do dzisiaj.
Pani opowiedziała nam historie kobiety, która leżała w połogu na szpitalnej sali, a jej "stęskniony" mąż, nie mogąc opanować swej chuci zgwałcił żonę na szpitalnym łóżku.
Nie wiem, jakie na czytających wywołuje to wrażenie, ale wówczas miałam dwa wnioski:
- prowadząca miała niemiłe doświadczenia z mężczyznami lub
- chciała zniechęcić młode kobiety do zamążpójścia, ale na pewno
- nie powinna prowadzić nauk przedmałżeńskich.
Miałam nadzieję, że od tamtych czasów świat (kościół) poszedł z postępem i w pewnym sensie tak -spotkania są dłuższe, trzeba nieźle kombinować czasowo by je zaliczyć wspólnie, a kwestionariusze, które każą wypełniać, przyprawiają o ból głowy!
sobota, 22 lutego 2020
Pusto w przychodni?
Bolało, bolało, smarowałam maścią, według mądrości męża - samo wlazło, samo wyjdzie.
W piątek rano tabletka przeciwbólowa, ubranie do pracy... a tu ledwo mogłam zejść ze schodów.
Dotarłam jakoś do przychodni, a pani w rejestracji mówi, że moja lekarka na emeryturze.
Podsunęła deklarację, by zapisać się do innej, wybrałam tę, która przyjmuje rano, dostałam drugi numerek.
Ucieszona, jak z wygranej na loterii weszłam na piętro, patrzę - pusto, tylko jedna osoba pod "moim"gabinetem, lekarz przyjmuje.
Co z tego, gdy przed pierwszą pacjentką wszedł ktoś na konsultację, siedział do 9.00.
Pacjentka nr 1 też sporo czasu zajęła, koniec końców wyszłam ok.10
Nowa pani doktor nawet spodobała mi się. Doświadczona, specjalista chorób płuc, przy okazji mnie osłuchała, choć plecy mnie bolały, przejrzała kartotekę i ostatnie badania, zrobiła szczegółowy wywiad, dała skierowania na prześwietlenie i do neurologa, wypisała recepty i poinstruowała co i jak brać, nie patrzyła tylko w biurko czy monitor.
Miałam iść jeszcze na prześwietlenie, ale punkt czynny od 11.00, nie miałam siły czekać, pójdę jak mi się polepszy.
Nie dziwi mnie więc, że tak długo czekałam, mimo że była druga w kolejce.
Z jednej strony chcielibyśmy szybko, z drugiej narzekamy na lekceważenie ze strony personelu medycznego.
Wolę już uważne podejście do pacjenta, niż taśmę na akord.
O dziwo nie było w poczekalniach ludzi kaszlących, smarkających itp.
Sami seniorzy, niektórzy pod opieką bliskich.
Czyżby młodsi pacjenci przenieśli się do innej przychodni?
W piątek rano tabletka przeciwbólowa, ubranie do pracy... a tu ledwo mogłam zejść ze schodów.
Dotarłam jakoś do przychodni, a pani w rejestracji mówi, że moja lekarka na emeryturze.
Podsunęła deklarację, by zapisać się do innej, wybrałam tę, która przyjmuje rano, dostałam drugi numerek.
Ucieszona, jak z wygranej na loterii weszłam na piętro, patrzę - pusto, tylko jedna osoba pod "moim"gabinetem, lekarz przyjmuje.
Co z tego, gdy przed pierwszą pacjentką wszedł ktoś na konsultację, siedział do 9.00.
Pacjentka nr 1 też sporo czasu zajęła, koniec końców wyszłam ok.10
Nowa pani doktor nawet spodobała mi się. Doświadczona, specjalista chorób płuc, przy okazji mnie osłuchała, choć plecy mnie bolały, przejrzała kartotekę i ostatnie badania, zrobiła szczegółowy wywiad, dała skierowania na prześwietlenie i do neurologa, wypisała recepty i poinstruowała co i jak brać, nie patrzyła tylko w biurko czy monitor.
Miałam iść jeszcze na prześwietlenie, ale punkt czynny od 11.00, nie miałam siły czekać, pójdę jak mi się polepszy.
Nie dziwi mnie więc, że tak długo czekałam, mimo że była druga w kolejce.
Z jednej strony chcielibyśmy szybko, z drugiej narzekamy na lekceważenie ze strony personelu medycznego.
Wolę już uważne podejście do pacjenta, niż taśmę na akord.
O dziwo nie było w poczekalniach ludzi kaszlących, smarkających itp.
Sami seniorzy, niektórzy pod opieką bliskich.
Czyżby młodsi pacjenci przenieśli się do innej przychodni?
środa, 19 lutego 2020
Nareszcie!
Jeśli ci ciasno, kup sobie kozę - znacie to?
Ja też to znam, a mimo to zafundowałam sobie remont, a ściślej mąż mnie namówił, może i słusznie, póki siły jeszcze jako takie...
Gdyby robić remont samemu, to i pretensje można mieć tylko do siebie i terminy sobie człek sam wyznaczy.
Gdy jednak zamawia się firmę, to trzeba liczyć na szczęście lub uzbroić się w cierpliwość i stalowe nerwy.
Jeśli i Wy macie cierpliwość na dłuższą opowieść, to zaczynam...
Zamówiliśmy usługę już w listopadzie, a początek prac miał nastąpić 27 stycznia.
Sam szef wymierzył, obejrzał, ustalił szczegóły.
Krótko przed terminem mąż upewnił się, że firma jeszcze istnieje i usługa zostanie wykonana.
Przygotowaliśmy się solidnie, wywieziono stare meble, wszystko zabezpieczone folią i kartonami, czekamy. W niedzielę wieczorem sms, że jutro nie przyjadą, bo popsuł się samochód.
Mąż nie zdenerwował się nawet, bo w niedzielę źle się poczuł i cały poniedziałek leżał z jelitówką wśród tego bałaganu.
Ekipa pojawiła się we wtorek. Ekipa czyli dwóch panów z drabiną i materiałami na sufit. Został jeden i działał. Nie powiem - pracowity, od 7 rano do 17, tylko przerwa na obiad.
Sufit powstał w nowej szacie w dwa dni, zaczął pan robić ściany i to trwało już znacznie dłużej, z przerwą na weekend.
Obiecany termin zakończenia prac przedłużył się do środy następnego tygodnia.
Posprzątaliśmy pół pokoju, bo mieli przywieźć nowe meble, poza tym mąż umówił się z majstrem, że pomoże przy wnoszeniu mebelków.
W środę rano pan nie pojawił się, przyjechał jego szef z informacją, że pracownik ma problemy z zębami i szuka pomocy. Szef zabrał kilka przedmiotów, obejrzał ścianę, która wymagała poprawki i już go nie było.
Mąż więc za telefon, by poszukać ekipy do wniesienia mebli na 3. piętro, bo na szczęście przewóz ze sklepu zapewniony.
Gdy ekipa tragarzy została ugadana, mąż zabrał się za zakładanie listew przypodłogowych, byle prace pchnąć do przodu.
Okazało się, że druga ściana kiepsko wygląda, więc znowu telefon do szefa firmy remontowej, który pojawił się, pół ściany zwalił i zniknął (bo panie musi wyschnąć).
Opowiadam w maksymalnym skrócie, ale opowieść nie pokazuje, ile telefonów i ile nerwów nas to kosztowało.
Wreszcie meble w kartonach i folii stanęły pośrodku remontowego bałaganu ( a nie tak miało być).W czwartek przybył stały pracownik, bez żadnego tłumaczenia przystąpił do pracy, naprawił usterki, z którymi nie poradził sobie jego szef i obiecał w piątek pomalować co trzeba i zakończyć.
Dodam tylko, że nie ruszone były kaloryfery, maskownice na metalowe framugi oraz inne drobiazgi.
Powie ktoś, trzeba było nie płacić i domagać się wykonania reszty prac.
My natomiast marzyliśmy, by ekipa wreszcie zabrała wszystkie klamoty, poszła w siną dal, bo urlop nam się skończył, a my w połowie roboty jeszcze.
Gdy rozliczyliśmy się za wykonane prace i dostaliśmy zwrot za nadmiar zakupionych materiałów, zamknęliśmy drzwi za fachowcami z okrzykiem - NIGDY WIĘCEJ!
Robota paliła nam się w rękach przy sprzątaniu, by w sobotę mąż mógł zacząć składanie mebli z tysięcy klepek i milionów śrubek.
Wszystkie prace w doprowadzeniu mieszkania do ładu trwały jeszcze tydzień, bo wracaliśmy z pracy ok.17.30, więc ileż w naszym wieku można zrobić do wieczora?
Na koniec pochwalę się tylko, jaki kącik urządziłam sobie do czytania i blogowania.
Jeszcze tylko tulipany w wazonie, jakieś obrazy na ścianę i pełnia szczęścia!
Wnioski:
1. Cieszę się, że remont dobiegł końca.
2. Nigdy już nie zamówię żadnej ekipy remontowej.
3. Część drobnych prac i tak mąż musi wykonać sam.
4. Efekt nie jest wart nerwów, energii i zmarnowanego urlopu.
5. Pozostałe pokoje odnowimy we własnym zakresie.
Ja też to znam, a mimo to zafundowałam sobie remont, a ściślej mąż mnie namówił, może i słusznie, póki siły jeszcze jako takie...
Gdyby robić remont samemu, to i pretensje można mieć tylko do siebie i terminy sobie człek sam wyznaczy.
Gdy jednak zamawia się firmę, to trzeba liczyć na szczęście lub uzbroić się w cierpliwość i stalowe nerwy.
Jeśli i Wy macie cierpliwość na dłuższą opowieść, to zaczynam...
Zamówiliśmy usługę już w listopadzie, a początek prac miał nastąpić 27 stycznia.
Sam szef wymierzył, obejrzał, ustalił szczegóły.
Krótko przed terminem mąż upewnił się, że firma jeszcze istnieje i usługa zostanie wykonana.
Przygotowaliśmy się solidnie, wywieziono stare meble, wszystko zabezpieczone folią i kartonami, czekamy. W niedzielę wieczorem sms, że jutro nie przyjadą, bo popsuł się samochód.
Mąż nie zdenerwował się nawet, bo w niedzielę źle się poczuł i cały poniedziałek leżał z jelitówką wśród tego bałaganu.
Ekipa pojawiła się we wtorek. Ekipa czyli dwóch panów z drabiną i materiałami na sufit. Został jeden i działał. Nie powiem - pracowity, od 7 rano do 17, tylko przerwa na obiad.
Sufit powstał w nowej szacie w dwa dni, zaczął pan robić ściany i to trwało już znacznie dłużej, z przerwą na weekend.
Obiecany termin zakończenia prac przedłużył się do środy następnego tygodnia.
Posprzątaliśmy pół pokoju, bo mieli przywieźć nowe meble, poza tym mąż umówił się z majstrem, że pomoże przy wnoszeniu mebelków.
W środę rano pan nie pojawił się, przyjechał jego szef z informacją, że pracownik ma problemy z zębami i szuka pomocy. Szef zabrał kilka przedmiotów, obejrzał ścianę, która wymagała poprawki i już go nie było.
Mąż więc za telefon, by poszukać ekipy do wniesienia mebli na 3. piętro, bo na szczęście przewóz ze sklepu zapewniony.
Gdy ekipa tragarzy została ugadana, mąż zabrał się za zakładanie listew przypodłogowych, byle prace pchnąć do przodu.
Okazało się, że druga ściana kiepsko wygląda, więc znowu telefon do szefa firmy remontowej, który pojawił się, pół ściany zwalił i zniknął (bo panie musi wyschnąć).
Opowiadam w maksymalnym skrócie, ale opowieść nie pokazuje, ile telefonów i ile nerwów nas to kosztowało.
Wreszcie meble w kartonach i folii stanęły pośrodku remontowego bałaganu ( a nie tak miało być).W czwartek przybył stały pracownik, bez żadnego tłumaczenia przystąpił do pracy, naprawił usterki, z którymi nie poradził sobie jego szef i obiecał w piątek pomalować co trzeba i zakończyć.
Dodam tylko, że nie ruszone były kaloryfery, maskownice na metalowe framugi oraz inne drobiazgi.
Powie ktoś, trzeba było nie płacić i domagać się wykonania reszty prac.
My natomiast marzyliśmy, by ekipa wreszcie zabrała wszystkie klamoty, poszła w siną dal, bo urlop nam się skończył, a my w połowie roboty jeszcze.
Gdy rozliczyliśmy się za wykonane prace i dostaliśmy zwrot za nadmiar zakupionych materiałów, zamknęliśmy drzwi za fachowcami z okrzykiem - NIGDY WIĘCEJ!
Robota paliła nam się w rękach przy sprzątaniu, by w sobotę mąż mógł zacząć składanie mebli z tysięcy klepek i milionów śrubek.
Wszystkie prace w doprowadzeniu mieszkania do ładu trwały jeszcze tydzień, bo wracaliśmy z pracy ok.17.30, więc ileż w naszym wieku można zrobić do wieczora?
Na koniec pochwalę się tylko, jaki kącik urządziłam sobie do czytania i blogowania.
Jeszcze tylko tulipany w wazonie, jakieś obrazy na ścianę i pełnia szczęścia!
Wnioski:
1. Cieszę się, że remont dobiegł końca.
2. Nigdy już nie zamówię żadnej ekipy remontowej.
3. Część drobnych prac i tak mąż musi wykonać sam.
4. Efekt nie jest wart nerwów, energii i zmarnowanego urlopu.
5. Pozostałe pokoje odnowimy we własnym zakresie.
niedziela, 16 lutego 2020
Autentyczne...
Kiedyś w radiu nadawano cykl programów z dziećmi w roli głównej.
Zadawano przedszkolakom pytania na różne ważne tematy, a odpowiedzi przedszkolaków bywały i śmieszne i straszne zarazem, w każdym razie dawały do myślenia.
Poniższe dialogi są w podobnym stylu, tylko dzieci starsze...
- Dziewczynki, a po czym poznać, że chłopakowi na was zależy?
- normalnie, jak kocha to nie bije!
- a gdy chłopak bywa chamski, ordynarny?
- jak wobec innych to może być, ważne żeby dla nas nie był chamem!
****
- Janek, co to był za wyraz, słyszałam!
- kurde - ale to nie jest brzydki wyraz...
- a jaki według ciebie?
- mocny, ale nie brzydki!
****
- Ja pierdzielę!
- Marek, napiszesz na jutro w zeszycie 50 razy - nie będę używał brzydkich wyrazów!
Następnego dnia Marek przynosi zeszyt, a tam 50 razy: Nie będę mówił "ja pierdzielę"
- Marek, przecież to ci się utrwaliło! nie pokazuj wychowawcy, bo zawału dostanie!
****
- Oliwia, co to za strój i makijaż?
- a co , źle wyglądam?
- ale to nie jest strój do szkoły, może na dyskotekę
- oj, zazdrości pani?
- jak ty mówisz do pani?
- wal się...
****
- Wojtek, obudź się!
- a co, co jest?
- zasnąłeś na lekcji! dobrze się czujesz?
- dobrze, ale do 3 rano grałem na komputerze...
****
- proszę pani, czy jest streszczenie Katarynki?
- przecież ta nowelka ma kilka stron!
- ale ja wolę streszczenia...
****
- w tym ćwiczeniu spróbujemy utworzyć przymiotniki od rzeczowników, jak w przykładzie: róża - ogród różany, jaki powstanie więc przymiotnik od słowa MASŁO?
- ORZECHOWE...
czwartek, 13 lutego 2020
Co przed snem?
W sypialni na ogół się śpi.
Chociaż w łóżku ludzie robią różne rzeczy.
Czytają, korzystają z laptopa lub tabletu, jedzą, rozmawiają...
Sposoby na wyciszenie przed snem każdy ma inne.
Nie każdego usypia lektura czy liczenie baranów.
Bywają zwolennicy oglądania telewizji oraz amatorzy słuchania radia.
Sama miałam kiedyś w sypialni mały telewizorek, jeszcze wówczas czarno-biały, ale po jakimś czasie zniknął, powędrował do komisu, bo stał się kością niezgody w rodzinie.
Ja lubiłam poczytać, mąż oglądał film. Wieczne walki o to, co bardziej przeszkadza - włączona do czytania lampka czy włączony telewizor.
Gdy dodatkowo straszono szkodliwością promieniowania z odbiornika, decyzja została podjęta i telewizor zniknął z sypialni.
Nie zniknęły jednak dylematy alkowy. Ja do zasypiania potrzebuję ciszy, mąż lubi posłuchać radia.
Ile to razy wyłączam odbiornik, bo on już dawno chrapie, a mnie radio wyrywa z błogiego snu...
Ponadto mężczyzna to jednak chyba gadżeciarz, bo radio mąż wyszukał szczególne, z budzikiem -
budzik nie dzwoni jednak, a włącza się po prostu muzyka, a na suficie wyświetla się godzina, więc gdy przebudzę się w nocy lub nad ranem, wiem czy mogę przewrócić się na trzeci bok, czy już nie warto.
Mam nadzieję, że nie ma u Was wojny domowej o to, kto wyłączy telewizor lub radio?
Chociaż w łóżku ludzie robią różne rzeczy.
Czytają, korzystają z laptopa lub tabletu, jedzą, rozmawiają...
Sposoby na wyciszenie przed snem każdy ma inne.
Nie każdego usypia lektura czy liczenie baranów.
Bywają zwolennicy oglądania telewizji oraz amatorzy słuchania radia.
Sama miałam kiedyś w sypialni mały telewizorek, jeszcze wówczas czarno-biały, ale po jakimś czasie zniknął, powędrował do komisu, bo stał się kością niezgody w rodzinie.
Ja lubiłam poczytać, mąż oglądał film. Wieczne walki o to, co bardziej przeszkadza - włączona do czytania lampka czy włączony telewizor.
Gdy dodatkowo straszono szkodliwością promieniowania z odbiornika, decyzja została podjęta i telewizor zniknął z sypialni.
Nie zniknęły jednak dylematy alkowy. Ja do zasypiania potrzebuję ciszy, mąż lubi posłuchać radia.
Ile to razy wyłączam odbiornik, bo on już dawno chrapie, a mnie radio wyrywa z błogiego snu...
Ponadto mężczyzna to jednak chyba gadżeciarz, bo radio mąż wyszukał szczególne, z budzikiem -
budzik nie dzwoni jednak, a włącza się po prostu muzyka, a na suficie wyświetla się godzina, więc gdy przebudzę się w nocy lub nad ranem, wiem czy mogę przewrócić się na trzeci bok, czy już nie warto.
Mam nadzieję, że nie ma u Was wojny domowej o to, kto wyłączy telewizor lub radio?
niedziela, 9 lutego 2020
Dla kociarzy...
Podobno 17 lutego świat obchodzi Dzień Kota, a ja co krok natykam się w sieci na kocie obrazki i ciekawostki.
Jeśli więc jesteście właścicielami lub miłośnikami kotów, to zapraszam do obejrzenia poniższych obrazków.
Mówi się, że ludzie dzielą się na posiadaczy psów i posiadaczy kotów, ale są też tacy, którzy mają kota i psa. Moja mama z kolei zbierała gadżety z kotami (ramki do zdjęć, kubki, pocztówki, poduszki) ale w domu zawsze mieliśmy psa.
Jako dziecko moja rodzicielka często jeździła do rodziny na wieś i tam opiekowała się wszelką zwierzyną, ciotki mawiały, że gdy Jadzia przyjeżdża, to dostanie się każdemu, kto o psa w budzie nie dba.
Nie mieliśmy też kota chyba dlatego, że tato hodował rybki akwariowe, mieliśmy wielkie akwarium, lubiłam zwłaszcza skalary i glonojady.
O ile pamiętam, to w tamtych czasach niewiele kotów było w domach, przynajmniej tam, gdzie ja bywałam, psy tak i to często.
Wiem, że wśród moich czytelników jest wieli kociarzy, myślę więc ten wpis ich ucieszy:-)
Pozdrawiam wszystkich z końcem brudnych prac remontowych. Teraz zabieram się za przyjemniejsze czynności, a o przygodach z remontem napiszę, gdy ochłonę po przeżyciach...
Jeśli więc jesteście właścicielami lub miłośnikami kotów, to zapraszam do obejrzenia poniższych obrazków.
Mówi się, że ludzie dzielą się na posiadaczy psów i posiadaczy kotów, ale są też tacy, którzy mają kota i psa. Moja mama z kolei zbierała gadżety z kotami (ramki do zdjęć, kubki, pocztówki, poduszki) ale w domu zawsze mieliśmy psa.
Jako dziecko moja rodzicielka często jeździła do rodziny na wieś i tam opiekowała się wszelką zwierzyną, ciotki mawiały, że gdy Jadzia przyjeżdża, to dostanie się każdemu, kto o psa w budzie nie dba.
Nie mieliśmy też kota chyba dlatego, że tato hodował rybki akwariowe, mieliśmy wielkie akwarium, lubiłam zwłaszcza skalary i glonojady.
O ile pamiętam, to w tamtych czasach niewiele kotów było w domach, przynajmniej tam, gdzie ja bywałam, psy tak i to często.
Wiem, że wśród moich czytelników jest wieli kociarzy, myślę więc ten wpis ich ucieszy:-)
Pozdrawiam wszystkich z końcem brudnych prac remontowych. Teraz zabieram się za przyjemniejsze czynności, a o przygodach z remontem napiszę, gdy ochłonę po przeżyciach...
czwartek, 6 lutego 2020
Z pewnej ankiety...
Znajoma studentka poprosiła nas o wypełnienie ankiety potrzebnej jej do pracy naukowej.
Wielu z nas nie lubi ankiet, zwłaszcza obszernych, ale sama takich używam w pracy, więc jak nie pomóc innej osobie?
Ankieta dotyczyła aktualnych spraw społeczno-politycznych, na szczęście odpowiedzi nie zajęły dużo czasu, gdyż trzeba było w pierwszej części ustosunkować się do pewnych stwierdzeń, na ile odzwierciedlają nasze poglądy.
W drugiej części należało ocenić w liczbach jakie znaczenie mają dla nas niektóre wartości, a uporządkowano je alfabetycznie.
Jeśli jesteście zainteresowani, z czym przyszło nam się zmierzyć, to proszę bardzo, zgadzasz się lub nie z wypisanymi niżej zdaniami:
1. Dla dzieci z ubogich rodzin wykształcenie jest trudno osiągalne.
2. Kiepska opieka zdrowotna zależy głównie od władz i lekarzy.
3. Każdy z nas powinien udzielać się społecznie.
4. Polityków interesuje tylko władza i pieniądze.
5. Warto wydawać fundusze na ochronę dóbr kultury polskiej.
6. Mogę mieszkać wszędzie , nieważne w jakim kraju i wśród jakich ludzi, bylebym miał lepiej.
7. Hasło: Bóg, Honor, Ojczyzna jest dawno przestarzałe.
8. Znajomość polskiej historii nie ma w dzisiejszych czasach żadnego znaczenia.
9. Krytykowanie rządu i Kościoła jest nie na miejscu.
10. We współczesnym społeczeństwie nie powinno być bezdomnych i żebraków.
Druga część ankiety to nadanie znaczenia pewnym wartościom, jakimi kierujemy się w życiu. Zamieszczam w kolejności alfabetycznej i mocno okrojone, bo też było tego sporo (punktacja od 0-10, przy czym 0 to bez znaczenia dla ankietowanego:
Bóg Dostatek
Elegancja
Honor
Ład rzeczy
Miłość
Niepodległość
Ojczyzna
Pokój
Radość życia
Sprawność
Szczerość
Uprzejmość
Wiedza
Zbawienie
Życzliwość
Jeżeli macie ochotę skomentować ankietę lub jej zawartość w komentarzach, to zapraszam :-)
Wielu z nas nie lubi ankiet, zwłaszcza obszernych, ale sama takich używam w pracy, więc jak nie pomóc innej osobie?
Ankieta dotyczyła aktualnych spraw społeczno-politycznych, na szczęście odpowiedzi nie zajęły dużo czasu, gdyż trzeba było w pierwszej części ustosunkować się do pewnych stwierdzeń, na ile odzwierciedlają nasze poglądy.
W drugiej części należało ocenić w liczbach jakie znaczenie mają dla nas niektóre wartości, a uporządkowano je alfabetycznie.
Jeśli jesteście zainteresowani, z czym przyszło nam się zmierzyć, to proszę bardzo, zgadzasz się lub nie z wypisanymi niżej zdaniami:
1. Dla dzieci z ubogich rodzin wykształcenie jest trudno osiągalne.
2. Kiepska opieka zdrowotna zależy głównie od władz i lekarzy.
3. Każdy z nas powinien udzielać się społecznie.
4. Polityków interesuje tylko władza i pieniądze.
5. Warto wydawać fundusze na ochronę dóbr kultury polskiej.
6. Mogę mieszkać wszędzie , nieważne w jakim kraju i wśród jakich ludzi, bylebym miał lepiej.
7. Hasło: Bóg, Honor, Ojczyzna jest dawno przestarzałe.
8. Znajomość polskiej historii nie ma w dzisiejszych czasach żadnego znaczenia.
9. Krytykowanie rządu i Kościoła jest nie na miejscu.
10. We współczesnym społeczeństwie nie powinno być bezdomnych i żebraków.
Druga część ankiety to nadanie znaczenia pewnym wartościom, jakimi kierujemy się w życiu. Zamieszczam w kolejności alfabetycznej i mocno okrojone, bo też było tego sporo (punktacja od 0-10, przy czym 0 to bez znaczenia dla ankietowanego:
Bóg Dostatek
Elegancja
Honor
Ład rzeczy
Miłość
Niepodległość
Ojczyzna
Pokój
Radość życia
Sprawność
Szczerość
Uprzejmość
Wiedza
Zbawienie
Życzliwość
Jeżeli macie ochotę skomentować ankietę lub jej zawartość w komentarzach, to zapraszam :-)
poniedziałek, 3 lutego 2020
Fanaberie?
Mówi się, że gwiazdy, celebryci mają swoje fanaberie, dziwne wymagania czy przyzwyczajenia, którymi utrudniają innym życie.
A to określony rodzaj wody mineralnej, a to kolor ścian w garderobie lub okrągła wanna.
Ale czy tylko gwiazdy i gwiazdorzy mają dziwne słabości i wydumane wymagania?
Fanaberie miewamy chyba wszyscy, ale nie wszyscy uważają swoje słabostki i gusta za dziwaczne.
Przypomniały mi się podobne zachowania w wykonaniu członków rodziny i znajomych, chociaż możliwe, że czytelnikom nie wydadzą się wcale dziwaczne.
Mój kuzyn nie lubił świeżo krochmalonej pościeli, a w czasach gdy był dzieckiem pościel bez krochmalu była nie do pomyślenia.
Aby mógł w niej spać bez niechęci, ktoś z rodziny musiał przespać się w niej choć raz, by zniknęło odczucie nie nagannej świeżości.
Pościel pognieciona i lekko używana już była O.K.
W liceum miałam koleżankę Lucynę, która jadała potrawy w niespotykanych połączeniach, na przykład truskawki tylko z majonezem.
Natomiast niedawno "przyłapałam" uczennicę na tym, że jadła bułkę z szynką i nutellą jednocześnie, takie dwa w jednym.
Znam także osoby, słodzące potrawy, które z reguły bywają wytrawne, na przykład zupę jarzynową. Tak robili moi dziadkowie, tak robią znajomi z Wielkopolski.
Mój brat, jako dziecko łykał tabletki oraz inne medykamenty wyłącznie razem z musem jabłkowym, inny sposób podania nie wchodził w grę.
Było więc wiadome, że jeśli zachorował, należało zaopatrzyć się w hektolitry musu z jabłek.
Mój tato jako dziecko musiał mieć na talerzu wszystko do pary, więc babcia często przekrawała jajko lub parówkę na pół.
Nie wiem czy to fanaberia, ale bywają osoby, które czy to u siebie, czy w hotelu zawsze śpią w łóżku od strony okna, niektórzy sypiają wyłącznie nago.
Szczególne jedzeniowe fanaberie miewają dzieci. Na przykład jeśli jogurt, to tylko różowy, jeśli bułka to tylko spód lub tylko wierzch, rozdzielanie składników drugiego dania lub miksowanie zupy, by nie widać było jej składników.
Nie dziwią mnie już osoby ubrane od stóp do głów na czarno, ale szukanie części garderoby bez jakiegokolwiek printu, znaczka, napisu to już ekstremalny sport.
A czy kształt łóżka, mebli może być fanaberią?
(grafika - https://images.app.goo.gl/8HnNcgzL2g6dLuot6)
A to określony rodzaj wody mineralnej, a to kolor ścian w garderobie lub okrągła wanna.
Ale czy tylko gwiazdy i gwiazdorzy mają dziwne słabości i wydumane wymagania?
Fanaberie miewamy chyba wszyscy, ale nie wszyscy uważają swoje słabostki i gusta za dziwaczne.
Przypomniały mi się podobne zachowania w wykonaniu członków rodziny i znajomych, chociaż możliwe, że czytelnikom nie wydadzą się wcale dziwaczne.
Mój kuzyn nie lubił świeżo krochmalonej pościeli, a w czasach gdy był dzieckiem pościel bez krochmalu była nie do pomyślenia.
Aby mógł w niej spać bez niechęci, ktoś z rodziny musiał przespać się w niej choć raz, by zniknęło odczucie nie nagannej świeżości.
Pościel pognieciona i lekko używana już była O.K.
W liceum miałam koleżankę Lucynę, która jadała potrawy w niespotykanych połączeniach, na przykład truskawki tylko z majonezem.
Natomiast niedawno "przyłapałam" uczennicę na tym, że jadła bułkę z szynką i nutellą jednocześnie, takie dwa w jednym.
Znam także osoby, słodzące potrawy, które z reguły bywają wytrawne, na przykład zupę jarzynową. Tak robili moi dziadkowie, tak robią znajomi z Wielkopolski.
Mój brat, jako dziecko łykał tabletki oraz inne medykamenty wyłącznie razem z musem jabłkowym, inny sposób podania nie wchodził w grę.
Było więc wiadome, że jeśli zachorował, należało zaopatrzyć się w hektolitry musu z jabłek.
Mój tato jako dziecko musiał mieć na talerzu wszystko do pary, więc babcia często przekrawała jajko lub parówkę na pół.
Nie wiem czy to fanaberia, ale bywają osoby, które czy to u siebie, czy w hotelu zawsze śpią w łóżku od strony okna, niektórzy sypiają wyłącznie nago.
Szczególne jedzeniowe fanaberie miewają dzieci. Na przykład jeśli jogurt, to tylko różowy, jeśli bułka to tylko spód lub tylko wierzch, rozdzielanie składników drugiego dania lub miksowanie zupy, by nie widać było jej składników.
Nie dziwią mnie już osoby ubrane od stóp do głów na czarno, ale szukanie części garderoby bez jakiegokolwiek printu, znaczka, napisu to już ekstremalny sport.
A czy kształt łóżka, mebli może być fanaberią?
(grafika - https://images.app.goo.gl/8HnNcgzL2g6dLuot6)