Tytuł nie jest metaforą i raczej nie o ślubie przed ołtarzem będzie mowa.
Historia jak najbardziej prawdziwa, znam oboje bohaterów.
On wdowiec, pożegnał żonę, która latami ciężko chorowała; pielęgnował ją do końca, wyprawił godny pogrzeb, wystawił na grobie pomnik.
Ona wdowa, patrzyła bezradnie na męczarnie męża , umierającego na raka. Gdyby nie jedyna córka i wsparcie bliskich znajomych pewnie załamałaby się całkowicie.
Zarówno wdowiec, jak i wdowa bywali na cmentarzu codziennie, zmieniali kwiaty, zapalali znicze.
Traf chciał, że pewnego dnia spotkali się przy grobach swoich małżonków, które to mogiły dzieliła jedynie wąska ścieżka.
Ona pożyczyła sąsiadowi grabie, on użyczył zapalniczki, bo zapałki okazały się wilgotne.
Od słowa do słowa, od odprowadzenia do spaceru, od wspólnej kawy do wspólnego obiadu.
Czas mijał, oni stawali się sobie coraz bliżsi, rodziny i znajomi obojga zauważyli zmiany.
Nie potrafię powiedzieć dokładnie jaki czas minął od pierwszego ich spotkania na cmentarzu, ale wkrótce dostałyśmy z koleżankami zaproszenie na przyjęcie weselne w chacie nad jeziorem.
Przyjęcie było kameralne, swojskie. Grill, wędzone ryby, szampan na toast i piwo do grilla, ciasto.
Atmosfera wspaniała, sami swoi , a najważniejsze osoby - świeżo poślubieni, aczkolwiek niemłodzi, wpatrzeni w siebie, zakochani.
Od tego czasu minęło chyba ze 20 lat, a oni tacy sami, tylko sporo starsi.
Strony
▼
środa, 31 października 2018
niedziela, 28 października 2018
Kamerun trochę bliższy...
Trafiła do mnie książka, do której podeszłam z sentymentem, bo znam osobiście autorkę.
Pracowała w naszej szkole jako katechetka, dzieciaki ją uwielbiały, nauczyciele także.
Była niezwykle sympatyczna, rozmawiałyśmy o książkach, o życiu, o wierze, o plusach i minusach bycia zakonnicą.
Zabierała dzieciaki do swego domu rodzinnego w górach, bo to przecież góralka.
Energii i empatii miała w sobie tyle, że starczyłoby dla kilku osób.
Zawsze uśmiechnięta, uważna na każdego człowieka, marząca o wyjeździe na misję...
Siostra Tadeusza (Helena) Frąckiewicz, spełniła swoje marzenie i została misjonarką ze Zgromadzenia Sióstr św. Dominika, od 18 lat działa w Kamerunie.
Zawsze blisko ludzi, potrafiąca słuchać, zebrała bajki i opowieści i sama je ilustrowała.
We wstępie do bajek siostra podkreśla, iż nieznane jest pochodzenie afrykańskich opowieści , są one odzwierciedleniem kultury danego narodu.
W książce występują bajki grupy etnicznej Gbaya (wschodni Kamerun). Ich bohaterami są ludzie, zwierzęta, elementy wszechświata, potwory, duchy…
Tematy bajek związane są z życiem codziennym mieszkańców Afryki: suszą, porami roku, bieda, bogactwem, śmiercią, niepłodnością, osieroceniem.
Ważna jest w nich etyka i moralność.
Opowieści podkreślają wartości, które afrykańskie plemiona pragną zachować ponad wszystko: posłuszeństwo, dyskrecję, wartość danego słowa, gościnność, życzliwość, wdzięczność, sprawiedliwość, miłość.
Scenerią dla bajek jest zwykle spotkanie przy ognisku, gdzie gromadzą się ludzie w różnym wieku, bo nie SA przeznaczone tylko dla najmłodszych.
Opowiadacza bajek wybiera się z grona najbardziej doświadczonych, a gawędziarz ów (griot) powinien wyróżniać się następującymi cechami:
- piękną wymową i sugestywnym przekazem
- bardzo dobrą pamięcią
- poczuciem humoru
- wyobraźnią i umiejętnością pobudzania wyobraźni innych
- inteligencją i sporym zasobem wiedzy
W sumie opowiadacz musi być artystą, poetą, tancerzem, pieśniarzem.
Bajki afrykańskie zaczęto spisywać dopiero 40 lat temu. To jeden ze sposobów utrwalania tradycji poprzez zabawę, edukacje i sztukę słowa.
Krótkie bajki bywają argumentem w rozwiązywaniu konfliktów, spraw sadowych, bywają także wstępem w kazaniach misjonarzy.
Także we współczesnej Afryce życie przyspieszyło swój bieg i wspólne bajanie przy ognisku staje się coraz rzadsze, ale dzięki książkom, nagraniom i audycjom w mediach opowieści takie nie przepadną bezpowrotnie z odchodzącym pokoleniem bajarzy…
A oto autorka wśród swoich podopiecznych, ale najczęściej widywana jest na swoim skuterku, który wozi ją po całym niemal Kamerunie, by mogła szybko załatwić swoje sprawy.
Czasami pojawia sie w Polsce i spotyka z uczniami w szkołach, gdzie opowiada swojej pracy misyjnej.
Pracowała w naszej szkole jako katechetka, dzieciaki ją uwielbiały, nauczyciele także.
Była niezwykle sympatyczna, rozmawiałyśmy o książkach, o życiu, o wierze, o plusach i minusach bycia zakonnicą.
Zabierała dzieciaki do swego domu rodzinnego w górach, bo to przecież góralka.
Energii i empatii miała w sobie tyle, że starczyłoby dla kilku osób.
Zawsze uśmiechnięta, uważna na każdego człowieka, marząca o wyjeździe na misję...
Siostra Tadeusza (Helena) Frąckiewicz, spełniła swoje marzenie i została misjonarką ze Zgromadzenia Sióstr św. Dominika, od 18 lat działa w Kamerunie.
Zawsze blisko ludzi, potrafiąca słuchać, zebrała bajki i opowieści i sama je ilustrowała.
We wstępie do bajek siostra podkreśla, iż nieznane jest pochodzenie afrykańskich opowieści , są one odzwierciedleniem kultury danego narodu.
W książce występują bajki grupy etnicznej Gbaya (wschodni Kamerun). Ich bohaterami są ludzie, zwierzęta, elementy wszechświata, potwory, duchy…
Tematy bajek związane są z życiem codziennym mieszkańców Afryki: suszą, porami roku, bieda, bogactwem, śmiercią, niepłodnością, osieroceniem.
Ważna jest w nich etyka i moralność.
Opowieści podkreślają wartości, które afrykańskie plemiona pragną zachować ponad wszystko: posłuszeństwo, dyskrecję, wartość danego słowa, gościnność, życzliwość, wdzięczność, sprawiedliwość, miłość.
Scenerią dla bajek jest zwykle spotkanie przy ognisku, gdzie gromadzą się ludzie w różnym wieku, bo nie SA przeznaczone tylko dla najmłodszych.
Opowiadacza bajek wybiera się z grona najbardziej doświadczonych, a gawędziarz ów (griot) powinien wyróżniać się następującymi cechami:
- piękną wymową i sugestywnym przekazem
- bardzo dobrą pamięcią
- poczuciem humoru
- wyobraźnią i umiejętnością pobudzania wyobraźni innych
- inteligencją i sporym zasobem wiedzy
W sumie opowiadacz musi być artystą, poetą, tancerzem, pieśniarzem.
Bajki afrykańskie zaczęto spisywać dopiero 40 lat temu. To jeden ze sposobów utrwalania tradycji poprzez zabawę, edukacje i sztukę słowa.
Krótkie bajki bywają argumentem w rozwiązywaniu konfliktów, spraw sadowych, bywają także wstępem w kazaniach misjonarzy.
Także we współczesnej Afryce życie przyspieszyło swój bieg i wspólne bajanie przy ognisku staje się coraz rzadsze, ale dzięki książkom, nagraniom i audycjom w mediach opowieści takie nie przepadną bezpowrotnie z odchodzącym pokoleniem bajarzy…
A oto autorka wśród swoich podopiecznych, ale najczęściej widywana jest na swoim skuterku, który wozi ją po całym niemal Kamerunie, by mogła szybko załatwić swoje sprawy.
Czasami pojawia sie w Polsce i spotyka z uczniami w szkołach, gdzie opowiada swojej pracy misyjnej.
czwartek, 25 października 2018
Jesienne wykopki
Na swoim blogu Anabell przypomniała mi, że istniało kiedyś coś takiego, jak wyjazdy młodzieży na wykopki.
Gdy byłam w liceum zawsze w październiku jeździliśmy na wieś do PGRu.
Dla obecnej młodzieży wyjaśnienie PGR - Państwowe Gospodarstwo Rolne.
Ciepło ubrani jechaliśmy autokarem podstawionym przez usługobiorcę (chociaż nazwa autokar to spore nadużycie).
Wówczas nie wszyscy z nas mieli kalosze, więc co niektórzy zostawiali buty w redlinach, zwłaszcza gdy padało i było niezłe błoto.
Przecież deszcz nie był przeszkodą, plon trzeba zebrać na czas.
Po wykonaniu pracy częstowano nas w jakiejś świetlicy słodką herbatą z wiadra, nalewaną chochlą do wielkich ceramicznych kubasów, a do tego były drożdżówki.
Nikt nie martwił się, że możemy się pochorować, bo temperatury nie przypominały wtedy tegorocznych, że przepadają lekcje, że nieletni są wykorzystywani do pracy.
Teraz to nie do pomyślenia...
Ale nie tylko na zbiory ziemniaków, kartofli czy bulw jeździliśmy. Bywało także, że zbieraliśmy z pola buraki cukrowe, a tu kosze szybciej się napełniały, bo buraki mają wielkie bulwiaste korzenie...
najbardziej nie lubiłam tego błota, zimna i myszy. Gryzoni było pełno, a nasi dowcipni koledzy albo rzucali w nas , albo wrzucali nam myszy do kaloszy... mówię Wam, masakra!
Z innych prac na rzecz społeczeństwa socjalistycznego pamiętam sadzenie lasu, sprzątnie parku i skwerów miejskich oraz bytności w przetwórniach owoców i warzyw.
Do dziś nie lubię pikli z ogórków w zalewie octowej...
A czy Wy macie podobne doświadczenia życiowe?
Gdy byłam w liceum zawsze w październiku jeździliśmy na wieś do PGRu.
Dla obecnej młodzieży wyjaśnienie PGR - Państwowe Gospodarstwo Rolne.
Ciepło ubrani jechaliśmy autokarem podstawionym przez usługobiorcę (chociaż nazwa autokar to spore nadużycie).
Wówczas nie wszyscy z nas mieli kalosze, więc co niektórzy zostawiali buty w redlinach, zwłaszcza gdy padało i było niezłe błoto.
Przecież deszcz nie był przeszkodą, plon trzeba zebrać na czas.
Po wykonaniu pracy częstowano nas w jakiejś świetlicy słodką herbatą z wiadra, nalewaną chochlą do wielkich ceramicznych kubasów, a do tego były drożdżówki.
Nikt nie martwił się, że możemy się pochorować, bo temperatury nie przypominały wtedy tegorocznych, że przepadają lekcje, że nieletni są wykorzystywani do pracy.
Teraz to nie do pomyślenia...
Ale nie tylko na zbiory ziemniaków, kartofli czy bulw jeździliśmy. Bywało także, że zbieraliśmy z pola buraki cukrowe, a tu kosze szybciej się napełniały, bo buraki mają wielkie bulwiaste korzenie...
najbardziej nie lubiłam tego błota, zimna i myszy. Gryzoni było pełno, a nasi dowcipni koledzy albo rzucali w nas , albo wrzucali nam myszy do kaloszy... mówię Wam, masakra!
Z innych prac na rzecz społeczeństwa socjalistycznego pamiętam sadzenie lasu, sprzątnie parku i skwerów miejskich oraz bytności w przetwórniach owoców i warzyw.
Do dziś nie lubię pikli z ogórków w zalewie octowej...
A czy Wy macie podobne doświadczenia życiowe?
poniedziałek, 22 października 2018
Tadek niejadek...
Są tacy, którzy urodzili się smakoszami, bywają i tacy, którym trzeba przypominać o jedzeniu, ale pochłaniają wszystko bez zastanowienia i wreszcie zdarzają się tzw. niejadki, które nie tylko nie odczuwają głodu, ale przy posiłku walczą z tym, co mają na talerzu...
Niejadki często zdarzają się wśród dzieci, a ich rodzice wychodzą z siebie, by ich pociechy zjadały wartościowe posiłki.
Nie jest to tylko kwestia tego, że dziecko zagłusza głód słodyczami czy chipsami. Znane są przypadki urodzonych niejadków, co to ani obiadu, ani deseru i aż dziw, że z głodu nie umierają...
Córka mojej koleżanki była urodzonym niejadkiem, poczęstowana przez kogoś rzodkiewką, nosiła ją w buzi cały dzień, bo nie śmiała odmówić, a nauczona była, że jedzenia się nie wyrzuca. Koleżanka była z nią nawet u lekarza w obawie o anemię, ale sama lekarka zdziwiła się, że przy swej chudości i bladości nic dziewczynce nie jest i ma siłę biegać, może żywiła się energią z Kosmosu?
Najlepiej podobno posiłek smakuje w towarzystwie. Samemu często nie chce się nam ugotować obiadu. Gdyby na mnie trafiło, to jadłabym codziennie makaron w różnych odsłonach.
Gdy mój syn był mały miewał fochy na różne pokarmy, za to w restauracji jadał wszystko, łącznie z cebulą i majonezem, a idąc w gości zjadał to, na co w domu w ogóle by nie spojrzał.
Moja babcia miała 7 dzieci, jej sąsiadka - jedynaka niejadka. Gdy jedynak zaczął bywać u babci i jadać obiady w towarzystwie wesołej gromadki, jego mama nie mogła się nadziwić, z jakim apetytem zjada posiłek.
Pewnego dnia przyszła do mojej babci z propozycją, że będzie dawać babci pieniądze na zakupy, a w zamian jej syn będzie jadał obiady z dziećmi sąsiadów. A podobno pałaszował, aż mu się uszy trzęsły:-)
Powiecie - pewnie babcia tak dobrze gotowała? no pewnie, a na czyjej kuchni byłam pulchnym bobasem?
Do dziś pamiętam Jej potrawy, sama już takich smaków nie potrafię odtworzyć...
Czy ktoś z Was należał do klubu kreatywnych rodziców? A może sami byliście niejadkami?
Niejadki często zdarzają się wśród dzieci, a ich rodzice wychodzą z siebie, by ich pociechy zjadały wartościowe posiłki.
Nie jest to tylko kwestia tego, że dziecko zagłusza głód słodyczami czy chipsami. Znane są przypadki urodzonych niejadków, co to ani obiadu, ani deseru i aż dziw, że z głodu nie umierają...
Córka mojej koleżanki była urodzonym niejadkiem, poczęstowana przez kogoś rzodkiewką, nosiła ją w buzi cały dzień, bo nie śmiała odmówić, a nauczona była, że jedzenia się nie wyrzuca. Koleżanka była z nią nawet u lekarza w obawie o anemię, ale sama lekarka zdziwiła się, że przy swej chudości i bladości nic dziewczynce nie jest i ma siłę biegać, może żywiła się energią z Kosmosu?
Najlepiej podobno posiłek smakuje w towarzystwie. Samemu często nie chce się nam ugotować obiadu. Gdyby na mnie trafiło, to jadłabym codziennie makaron w różnych odsłonach.
Gdy mój syn był mały miewał fochy na różne pokarmy, za to w restauracji jadał wszystko, łącznie z cebulą i majonezem, a idąc w gości zjadał to, na co w domu w ogóle by nie spojrzał.
Moja babcia miała 7 dzieci, jej sąsiadka - jedynaka niejadka. Gdy jedynak zaczął bywać u babci i jadać obiady w towarzystwie wesołej gromadki, jego mama nie mogła się nadziwić, z jakim apetytem zjada posiłek.
Pewnego dnia przyszła do mojej babci z propozycją, że będzie dawać babci pieniądze na zakupy, a w zamian jej syn będzie jadał obiady z dziećmi sąsiadów. A podobno pałaszował, aż mu się uszy trzęsły:-)
Powiecie - pewnie babcia tak dobrze gotowała? no pewnie, a na czyjej kuchni byłam pulchnym bobasem?
Do dziś pamiętam Jej potrawy, sama już takich smaków nie potrafię odtworzyć...
Czy ktoś z Was należał do klubu kreatywnych rodziców? A może sami byliście niejadkami?
piątek, 19 października 2018
A może na ryby?
Grzybów u nas jak na lekarstwo, więc wybraliśmy się na ryby, a ściślej mówiąc do nowego w Biskupinie muzeum o ambitnej nazwie Interaktywne Muzeum Rybactwa.
Wprawdzie już niemal po sezonie, ale wszędzie zostawiono tablice z informacją, że jeśli ktoś chce zwiedzić, należy dzwonić pod podany numer.
Udało się za trzecim razem, pani z zajazdu oddzwoniła na mój numer, pan przyjechał po kilku minutach. Otworzył podwoje, włączył wszystko, sprzedał bilety. Budynek trzymał przyjemny chłodek, co jest istotne tej upalnej jesieni. Teren wokół zamieniony na wystawy pod chmurką, są także ławeczki, gdzie można spocząć i coś przekąsić, zwiedzanie trwa długo.
Przyjezdnych wita ciekawa aranżacja wejścia do budynku - wielki węgorz, sieci rybackie oraz łódź, w której można zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie.
Po przekroczeniu progu muzeum słyszymy odgłosy jeziora, szum fal, głosy ptaków, posadzkę pokrywa specjalna masa,która daje wrażenie, jakbyśmy chodzili po wodzie i widzieli dno jeziora.
Do tego wielkie akwarium z pięknymi rybami, największe wrażenie robi biały jesiotr.
Ciekawe dla mnie były eksponaty widoczne na zdjęciach, nie wiedziałam, że pęcherz pławny ryb zajmuje tyle miejsca wewnątrz ryby.
Bardzo skomplikowane także wydawały się pułapki na ryby i sieci. Zaaranżowano także chaty rybaków, gdzie zobaczyć można proces wykonywania wioseł, sieci, preparowania rybich głów.
Wzdłuż ścian wyeksponowano modele różnych gatunków ryb, przedstawione na tle przekroju jeziora lub rzeki, nauka obejmuje nazwy ptactwa i roślin wodnych.
Muzeum nosi nazwę interaktywnego, gdyż proponuje zwiedzającym zabawy edukacyjne z udziałem multimediów głównie. Oczywiście spróbowaliśmy wszystkich: siedząc w łodzi obejrzeliśmy film o łowieniu ryb, rozwiązywaliśmy quiz ze znajomości zwierząt wodnych,graliśmy w gry multimedialne na wielkim ekranie, mój mąż bawił się jak dziecko, łowiąc wirtualną rybę na wędkę...
Na zewnątrz można przejść labirynt z sieci, obejrzeć wielkie figury ryb z masy plastycznej, niczym w parku dinozaurów oraz dokształcic się lub sprawdzić wiadomości w rozróżnianiu ryb słodkowodnych i morskich.
Dla najmłodszych urocza gra typu memory o rybach także.
Droga do muzeum dobrze oznaczona, nawet zbudowano mini zamek z drewna, by najmłodsi wycieczkowicze mogli pobawić się w chowanego, postrzelać do tarczy, zrobić pamiątkowe zdjęcie...
Na koniec relacji z muzeum dwie moje fotki, byście mogli się pośmiać, jak bawią się dorośli zabawkami dla dzieci.
Będąc w Biskupinie postanowiliśmy po raz kolejny zajrzeć do skansenu. Cicho, spokojnie, ciepły wiatr od jeziora. Byłam tyle razy, a po raz pierwszy odkryłam biskupińską Wenus, a na fotce obok podziemne źródełko, z którego korzystali i cześć mu oddawali ludzie okolic Biskupina już w najwcześniejszych wiekach...
Nie była to jedyna wycieczka tej jesieni, napiszę jeszcze o spotkani z pszczołami...
Wprawdzie już niemal po sezonie, ale wszędzie zostawiono tablice z informacją, że jeśli ktoś chce zwiedzić, należy dzwonić pod podany numer.
Udało się za trzecim razem, pani z zajazdu oddzwoniła na mój numer, pan przyjechał po kilku minutach. Otworzył podwoje, włączył wszystko, sprzedał bilety. Budynek trzymał przyjemny chłodek, co jest istotne tej upalnej jesieni. Teren wokół zamieniony na wystawy pod chmurką, są także ławeczki, gdzie można spocząć i coś przekąsić, zwiedzanie trwa długo.
Przyjezdnych wita ciekawa aranżacja wejścia do budynku - wielki węgorz, sieci rybackie oraz łódź, w której można zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie.
Po przekroczeniu progu muzeum słyszymy odgłosy jeziora, szum fal, głosy ptaków, posadzkę pokrywa specjalna masa,która daje wrażenie, jakbyśmy chodzili po wodzie i widzieli dno jeziora.
Do tego wielkie akwarium z pięknymi rybami, największe wrażenie robi biały jesiotr.
Ciekawe dla mnie były eksponaty widoczne na zdjęciach, nie wiedziałam, że pęcherz pławny ryb zajmuje tyle miejsca wewnątrz ryby.
Bardzo skomplikowane także wydawały się pułapki na ryby i sieci. Zaaranżowano także chaty rybaków, gdzie zobaczyć można proces wykonywania wioseł, sieci, preparowania rybich głów.
Wzdłuż ścian wyeksponowano modele różnych gatunków ryb, przedstawione na tle przekroju jeziora lub rzeki, nauka obejmuje nazwy ptactwa i roślin wodnych.
Muzeum nosi nazwę interaktywnego, gdyż proponuje zwiedzającym zabawy edukacyjne z udziałem multimediów głównie. Oczywiście spróbowaliśmy wszystkich: siedząc w łodzi obejrzeliśmy film o łowieniu ryb, rozwiązywaliśmy quiz ze znajomości zwierząt wodnych,graliśmy w gry multimedialne na wielkim ekranie, mój mąż bawił się jak dziecko, łowiąc wirtualną rybę na wędkę...
Na zewnątrz można przejść labirynt z sieci, obejrzeć wielkie figury ryb z masy plastycznej, niczym w parku dinozaurów oraz dokształcic się lub sprawdzić wiadomości w rozróżnianiu ryb słodkowodnych i morskich.
Dla najmłodszych urocza gra typu memory o rybach także.
Droga do muzeum dobrze oznaczona, nawet zbudowano mini zamek z drewna, by najmłodsi wycieczkowicze mogli pobawić się w chowanego, postrzelać do tarczy, zrobić pamiątkowe zdjęcie...
Na koniec relacji z muzeum dwie moje fotki, byście mogli się pośmiać, jak bawią się dorośli zabawkami dla dzieci.
Będąc w Biskupinie postanowiliśmy po raz kolejny zajrzeć do skansenu. Cicho, spokojnie, ciepły wiatr od jeziora. Byłam tyle razy, a po raz pierwszy odkryłam biskupińską Wenus, a na fotce obok podziemne źródełko, z którego korzystali i cześć mu oddawali ludzie okolic Biskupina już w najwcześniejszych wiekach...
Nie była to jedyna wycieczka tej jesieni, napiszę jeszcze o spotkani z pszczołami...
wtorek, 16 października 2018
Artysta uliczny...
Widywaliśmy Go w parku codziennie, zajmował jedną z ławek, na której rozkładał swój skromny warsztat.
Obok napis - Portrety, karykatury/ 15zł
Nie wiedziałam o nim nic więcej, poza tym, że rysuje chętnym spacerowiczom i turystom portrety, ot tak , na kolanie.
Z czasem tracił chyba pewność ręki, bo podglądane prace stawały się coraz mniej doskonałe, jakby rysowało dziecko, a i klientów zaczęło ubywać, ostatnio nie widziałam, by w ogóle rysował...
Nic dziwnego, byliśmy świadkami, gdy zainkasowane wynagrodzenie spieniężał w pobliskiej kawiarni, zapraszając tego i owego na piwo. a wiadomo, że chętnych do kielicha nigdy nie brakuje. Ostatnimi czasy nawet ustronna ławka była barem pod chmurką
Lata mijały, artysta jakby coraz bardziej przygarbiony, coraz bardziej przypominał z wyglądu kloszarda. Jednocześnie, na lokalnych stronach internetowych obserwowałam, że bywał na wernisażach, spotkaniach, plenerach, odbierał nagrody i stypendia.
Nikt pewnie nie posądzałby znanego z parku rysownika o bywanie w środowisku artystów, o prowadzenie zajęć warsztatowych.
Ja też nie, dopóki nie przeczytałam, że zmarł niedawno i na portalu naszego miasta poświęcono Mu notkę biograficzną.
Wracając kiedyś z pracy zastanawiałam się, dlaczego ławka artysty jest pusta, może zachorował? Może miał inne problemy, skoro na ławce przybyła kartka z napisem ZBIERAM NA CHLEB...
Miejmy nadzieję, że tam, gdzie trafił znajdzie amatorów pamiątkowej karykatury lub grafiki zainspirowanej muzyką...
Znalazłam w sieci jeden z wierszy Romana Senskiego, bo tak się nazywał ów artysta i pozwolę sobie przytoczyć:
Ponownie
wygwoździć wyśrubować
Chrystusa
by nadal przechodził
szarymi ulicami by spojrzał
w oczy draniom dwulicowym
by wygnał przekupniów
z kurii przedsiębiorstw i spółek
nad biurkami zostaną
puste krzyże a mesjasz stoi
w kolejce
po dobre słowo
po zapomogę
po nowe sandały
wygwoździć
niech sunie po wodzie
po nadzieję człowieka
po rany i kłótnie
i wielkie banknoty
wiszące jak INRI
( źródło http://menazeria.eu/)
Obok napis - Portrety, karykatury/ 15zł
Nie wiedziałam o nim nic więcej, poza tym, że rysuje chętnym spacerowiczom i turystom portrety, ot tak , na kolanie.
Z czasem tracił chyba pewność ręki, bo podglądane prace stawały się coraz mniej doskonałe, jakby rysowało dziecko, a i klientów zaczęło ubywać, ostatnio nie widziałam, by w ogóle rysował...
Nic dziwnego, byliśmy świadkami, gdy zainkasowane wynagrodzenie spieniężał w pobliskiej kawiarni, zapraszając tego i owego na piwo. a wiadomo, że chętnych do kielicha nigdy nie brakuje. Ostatnimi czasy nawet ustronna ławka była barem pod chmurką
Lata mijały, artysta jakby coraz bardziej przygarbiony, coraz bardziej przypominał z wyglądu kloszarda. Jednocześnie, na lokalnych stronach internetowych obserwowałam, że bywał na wernisażach, spotkaniach, plenerach, odbierał nagrody i stypendia.
Nikt pewnie nie posądzałby znanego z parku rysownika o bywanie w środowisku artystów, o prowadzenie zajęć warsztatowych.
Ja też nie, dopóki nie przeczytałam, że zmarł niedawno i na portalu naszego miasta poświęcono Mu notkę biograficzną.
Wracając kiedyś z pracy zastanawiałam się, dlaczego ławka artysty jest pusta, może zachorował? Może miał inne problemy, skoro na ławce przybyła kartka z napisem ZBIERAM NA CHLEB...
Miejmy nadzieję, że tam, gdzie trafił znajdzie amatorów pamiątkowej karykatury lub grafiki zainspirowanej muzyką...
Znalazłam w sieci jeden z wierszy Romana Senskiego, bo tak się nazywał ów artysta i pozwolę sobie przytoczyć:
Ponownie
wygwoździć wyśrubować
Chrystusa
by nadal przechodził
szarymi ulicami by spojrzał
w oczy draniom dwulicowym
by wygnał przekupniów
z kurii przedsiębiorstw i spółek
nad biurkami zostaną
puste krzyże a mesjasz stoi
w kolejce
po dobre słowo
po zapomogę
po nowe sandały
wygwoździć
niech sunie po wodzie
po nadzieję człowieka
po rany i kłótnie
i wielkie banknoty
wiszące jak INRI
( źródło http://menazeria.eu/)
sobota, 13 października 2018
Warto być celebrytą...
... przynajmniej czasami.
Skąd taka refleksja?
Ano stąd, że będąc celebrytą możesz napisać, zaśpiewać, namalować wszystko, a zawsze znajdzie sie wydawnictwo, wytwórnia, galeria, które wydadzą i rozpromują twoje dzieło.
Nie przeczę, że wśród rzeszy celebrytów są i tacy, którzy mają jakiś talent literacki, plastyczny, muzyczny i łudzę się, że nie mając szans na wypromowanie swej twórczości postanowili najpierw zaistnieć na ściance, a później zaskoczyć świat swymi zdolnościami czy wiedzą lub jednym i drugim.
Jednak gdy przechadzam się na przykład po księgarniach, mam dziwne wrażenie, że gdyby nie znane z telewizji nazwisko, nikt nie wydałby książki o seksie Anji Rubik, chyba że istotnie ma wiedzę z tego zakresu, to zwracam honor.
Pamiętam zalewające rynek poradniki różnych celebrytek: jak być seksowną mamą, jak się zdrowo odżywiać z pudełek, jakie piec ciasta by nie przytyć, jak posprzątać dom...itp.itd. Wielu z nas to wszystko potrafi, ale spróbujcie wydać książkę, która pojawi sie na półkach w Empiku.
Lubię czasami poczytać biografie, ale na niebiosa - co może napisać 17 letni Justin Bieber w swojej autobiografii, a może jednak się mylę?
Czytam na blogach bardzo wartościowe teksty, a ich autorzy marzą o wydaniu ich drukiem. Myślicie , że to możliwe? A jakże, jeśli autorzy tych tekstów wyłożą kasę z własnych oszczędności i sami zajmą się sprzedażą, bo przecież nieznane nazwiska ciężko się sprzedają...
Próbowałam zorganizować znajomej poetce spotkania autorskie w bibliotekach publicznych na terenie miasta - jakoś dziwnym trafem pani od promocji gubiła maile, odkładała rozmowy w czasie, odsyłała do pani dyrektor... trudno, zorganizowałam u siebie w szkole i w szkole zaprzyjaźnionej.
Bo wiecie - poezji nikt nie czyta, lepiej zaprosić aktora, znanego himalaistę, autorkę kryminałów itp.
A przecież nawet sympatycy sztuk i talentów niszowych powinni mieć swoje 5 minut. Tylu wokół utalentowanych ludzi, którymi jako Polacy możemy się chwalić, nawet lokalnie ich doceniajmy, przecież stolica i sławy medialne to nie całe życie kulturalne naszego kraju.
Gdy czytam na stronach lokalnych portali kto komu co wydał lub zorganizował, to uświadczam się w przekonaniu, że nawet w dziedzinie kultury i sztuki trzeba być znajomym odpowiedniego króliczka...
Post ten dedykuję autorowi bloga LUSTRO oraz wszystkim piszącym, a niedocenianym...
Skąd taka refleksja?
Ano stąd, że będąc celebrytą możesz napisać, zaśpiewać, namalować wszystko, a zawsze znajdzie sie wydawnictwo, wytwórnia, galeria, które wydadzą i rozpromują twoje dzieło.
Nie przeczę, że wśród rzeszy celebrytów są i tacy, którzy mają jakiś talent literacki, plastyczny, muzyczny i łudzę się, że nie mając szans na wypromowanie swej twórczości postanowili najpierw zaistnieć na ściance, a później zaskoczyć świat swymi zdolnościami czy wiedzą lub jednym i drugim.
Jednak gdy przechadzam się na przykład po księgarniach, mam dziwne wrażenie, że gdyby nie znane z telewizji nazwisko, nikt nie wydałby książki o seksie Anji Rubik, chyba że istotnie ma wiedzę z tego zakresu, to zwracam honor.
Pamiętam zalewające rynek poradniki różnych celebrytek: jak być seksowną mamą, jak się zdrowo odżywiać z pudełek, jakie piec ciasta by nie przytyć, jak posprzątać dom...itp.itd. Wielu z nas to wszystko potrafi, ale spróbujcie wydać książkę, która pojawi sie na półkach w Empiku.
Lubię czasami poczytać biografie, ale na niebiosa - co może napisać 17 letni Justin Bieber w swojej autobiografii, a może jednak się mylę?
Czytam na blogach bardzo wartościowe teksty, a ich autorzy marzą o wydaniu ich drukiem. Myślicie , że to możliwe? A jakże, jeśli autorzy tych tekstów wyłożą kasę z własnych oszczędności i sami zajmą się sprzedażą, bo przecież nieznane nazwiska ciężko się sprzedają...
Próbowałam zorganizować znajomej poetce spotkania autorskie w bibliotekach publicznych na terenie miasta - jakoś dziwnym trafem pani od promocji gubiła maile, odkładała rozmowy w czasie, odsyłała do pani dyrektor... trudno, zorganizowałam u siebie w szkole i w szkole zaprzyjaźnionej.
Bo wiecie - poezji nikt nie czyta, lepiej zaprosić aktora, znanego himalaistę, autorkę kryminałów itp.
A przecież nawet sympatycy sztuk i talentów niszowych powinni mieć swoje 5 minut. Tylu wokół utalentowanych ludzi, którymi jako Polacy możemy się chwalić, nawet lokalnie ich doceniajmy, przecież stolica i sławy medialne to nie całe życie kulturalne naszego kraju.
Gdy czytam na stronach lokalnych portali kto komu co wydał lub zorganizował, to uświadczam się w przekonaniu, że nawet w dziedzinie kultury i sztuki trzeba być znajomym odpowiedniego króliczka...
Post ten dedykuję autorowi bloga LUSTRO oraz wszystkim piszącym, a niedocenianym...
środa, 10 października 2018
Dla zdrowia...
Jest taka akcja w szkołach, a w zasadzie dwie:
Szklanka mleka oraz Owoce i warzywa w szkole.
Bardzo cenna inicjatywa, nie każde dziecko w domu pije mleko , nie każde dostaje owoce, a warzywa nie przez wszystkich są lubiane.
Jak to z różnymi inicjatywami bywa, akcje są nie do końca przemyślane i z tego, co obserwuję marnuje się wiele naszych wspólnych pieniędzy, bo i mleko i warzywa są oczywiście dla uczniów darmowe, owoce także.
Z dystrybucją już sobie szkoły poradziły, bo musiały, nikt nie pytał i pewnie nie ostatnia to akcja wymyślona dla dobra dzieci ( tak jak darmowe podręczniki), z której zorganizowaniem jak zwykle KTOŚ MUSI SOBIE PORADZIĆ.
W czym problem? Mleko dzieciaki dostają w kartonikach ze słomką, policzcie, ile takich kartoników zostaje na śmietniku po 5 dniach szkoły, gdy uczniów jest ok. 600, a większość mleko pije. Słomki walają się po całej szkole, nie mówiąc o rozlanym mleku, zalanych podręcznikach w plecaku itd.
Trudno jest dopilnować by uczeń wypił swoje mleko na przerwie śniadaniowej i kartonik wyrzucił, nie zawsze w danym momencie dziecko ma na to ochotę, a połączenie zimnego mleka i śliwek, wyobraźcie sobie te dziecięce brzuszki....
Część tych kartoników po mleku zaśmieca ulice, gdy idę do pracy i mijam kolejne szkoły, to szlak znaczony jest kartonikami po mleku, wyrzuconymi kanapkami i owocami.
Czasami są także soki, oczywiście w kartonikach ze słomką, a tyle sie ostatnio mówi o ograniczeniu plastikowych śmieci...
Owoce i warzywa to kolejny problem, kiedyś przyjeżdżały od dystrybutora w zgrabnych pojemniczkach ( niestety plastikowych) - rzodkiewki, winogrona, ogórki, papryka, pomidorki, jabłka w całości...
Teraz pojemniki zastąpiono folią zgrzewaną, więc wyobraźcie sobie, jak wyglądają śliwki czy krojona papryka po kilku godzinach w takiej folii bez tacek...próbowałam, niejadalne. Wszystko zaparzone, zgniecione na miazgę.
Jabłka i gruszki dostarczane do szkoły są chyba najgorszego sortu, po jednym ugryzieniu dzieciaki wyrzucają do kosza. Gruszki nie lepsze, wzięłam do domu kilka, by zmiękły, bo może to późna odmiana, ale nic z tego, nawet po tygodniu były niejadalne.
A może tylko u nas tak jest?
Ktoś za to płaci i to słono pewnie, bo koszt owoców, mycia, porcjowania, pakowania, transportu...
Dlaczego tak marudzę? Bo mnie krew zalewa na takie marnotrawstwo, bo ktoś na górze wymyśla akcje i hasła, a realizację zrzuca na szkoły, nie dokładając do tego etatów.
Te wszystkie zmarnowane owoce i warzywa oraz mleko nie są prezentem od rządu, my wszyscy za to płacimy i nie mamy prawa głosu...
I na koniec pytanie do Was - czy nie zdziwiłby Was w markecie kosz z napisem WYPRAWKA DLA KAŻDEGO UCZNIA i oczywiście zbiórka na ten cel?
Szklanka mleka oraz Owoce i warzywa w szkole.
Bardzo cenna inicjatywa, nie każde dziecko w domu pije mleko , nie każde dostaje owoce, a warzywa nie przez wszystkich są lubiane.
Jak to z różnymi inicjatywami bywa, akcje są nie do końca przemyślane i z tego, co obserwuję marnuje się wiele naszych wspólnych pieniędzy, bo i mleko i warzywa są oczywiście dla uczniów darmowe, owoce także.
Z dystrybucją już sobie szkoły poradziły, bo musiały, nikt nie pytał i pewnie nie ostatnia to akcja wymyślona dla dobra dzieci ( tak jak darmowe podręczniki), z której zorganizowaniem jak zwykle KTOŚ MUSI SOBIE PORADZIĆ.
W czym problem? Mleko dzieciaki dostają w kartonikach ze słomką, policzcie, ile takich kartoników zostaje na śmietniku po 5 dniach szkoły, gdy uczniów jest ok. 600, a większość mleko pije. Słomki walają się po całej szkole, nie mówiąc o rozlanym mleku, zalanych podręcznikach w plecaku itd.
Trudno jest dopilnować by uczeń wypił swoje mleko na przerwie śniadaniowej i kartonik wyrzucił, nie zawsze w danym momencie dziecko ma na to ochotę, a połączenie zimnego mleka i śliwek, wyobraźcie sobie te dziecięce brzuszki....
Część tych kartoników po mleku zaśmieca ulice, gdy idę do pracy i mijam kolejne szkoły, to szlak znaczony jest kartonikami po mleku, wyrzuconymi kanapkami i owocami.
Czasami są także soki, oczywiście w kartonikach ze słomką, a tyle sie ostatnio mówi o ograniczeniu plastikowych śmieci...
Owoce i warzywa to kolejny problem, kiedyś przyjeżdżały od dystrybutora w zgrabnych pojemniczkach ( niestety plastikowych) - rzodkiewki, winogrona, ogórki, papryka, pomidorki, jabłka w całości...
Teraz pojemniki zastąpiono folią zgrzewaną, więc wyobraźcie sobie, jak wyglądają śliwki czy krojona papryka po kilku godzinach w takiej folii bez tacek...próbowałam, niejadalne. Wszystko zaparzone, zgniecione na miazgę.
Jabłka i gruszki dostarczane do szkoły są chyba najgorszego sortu, po jednym ugryzieniu dzieciaki wyrzucają do kosza. Gruszki nie lepsze, wzięłam do domu kilka, by zmiękły, bo może to późna odmiana, ale nic z tego, nawet po tygodniu były niejadalne.
A może tylko u nas tak jest?
Ktoś za to płaci i to słono pewnie, bo koszt owoców, mycia, porcjowania, pakowania, transportu...
Dlaczego tak marudzę? Bo mnie krew zalewa na takie marnotrawstwo, bo ktoś na górze wymyśla akcje i hasła, a realizację zrzuca na szkoły, nie dokładając do tego etatów.
Te wszystkie zmarnowane owoce i warzywa oraz mleko nie są prezentem od rządu, my wszyscy za to płacimy i nie mamy prawa głosu...
I na koniec pytanie do Was - czy nie zdziwiłby Was w markecie kosz z napisem WYPRAWKA DLA KAŻDEGO UCZNIA i oczywiście zbiórka na ten cel?
sobota, 6 października 2018
Nie tylko słowo...
Jestem świeżo po lekturze książki POCZĄTEK Dana Browna.
Nie piszę tu recenzji, o książkach tego autora każdy chyba słyszał, więc i ta nikogo nie zaskoczy, bo i mnie niczym nie zaskoczyła.
Znalazłam jednak w niej to, co lubię najbardziej, czyli odrobinę nowej wiedzy, odrobinę zachwytu nad geniuszem człowieka oraz inspirację, by niektórymi aspektami książki zainteresować się bliżej.
Bo książka to nie tylko słowo, gdy zagłębimy się w podteksty i połączymy różne media, powstanie odbiór multimedialny dzieła.
Tak sie dzieje z wieloma wydawnictwami, do których dołączone są płyty z nagraniami, reprodukcje, mapy itp. Co Wam będę tłumaczyć, znacie to.
POCZĄTEK Browna sam w sobie takich kryteriów nie spełnia, ale mobilizuje do poszukiwań.
Wszak bogate opisy zmuszają by odnaleźć dany obiekt na fotografii, by posłuchać tego, co urzekło bohaterów książki lub doczytać z innych źródeł dodatkowe informacje o zasygnalizowanych w książce problemach.
I to jest dopiero lektura! W poprzednich książkach tego autora także znajdujemy nawiązania do autentycznych miejsc i wydarzeń, ale chyba Hiszpania urzekła pisarza najbardziej, bo to się czuje w trakcie czytania.
Fabuła jak fabuła, trochę sensacji, trochę rozważań pseudonaukowych, wreszcie kilka ciekawostek na temat różnych religii.
Zakończenie też nie zaskakuje specjalnie, wszak wynika z naszych obserwacji. Nie napiszę dokładniej, bo jeśli ktoś chciałby przeczytać, to ujawnienie zbyt wielu szczegółów nie zachęci do lektury...
Wszystkich niecierpliwych ostrzegam, że wpis jest długi, ale bogaty w zdjęcia, więc zapraszam!
(grafika - wikimedia commons, domena publiczna)
Sanktuarium Montserrat
Zbudowany na zboczu potężny klasztor zdawał się wisieć w powietrzu, jakby cudem zespolony z pionowymi skałami urwiska. To katalońskie sanktuarium przez ponad 400 lat opierało się niepowstrzymanej sile grawitacji…
Tu zaczyna się akcja książki, tutaj zawiązuje się intryga. Przy okazji dowiadujemy się o czym debatują przedstawiciele najważniejszych religii współczesnego świata i dlaczego autor zawiódł swego bohatera właśnie tutaj...
(grafika - CC BY-SA 3.0)
Synagoga w Budapeszcie – zbudowana w stylu mauretańskim, z dwiema masywnymi wieżami bożnica mieści ponad 3 tysiące wiernych – dół przeznaczony dla mężczyzn, a balkony dla kobiet. Na świątynnym dziedzińcu w zbiorowej mogile pochowano setki węgierskich Żydów, którzy zginęli podczas okupacji nazistowskiej.
Wprawdzie jest to odejście od hiszpańskich klimatów, ale miejsce równie ważne dla fabuły książki.
(grafika - CC BY-SA 3.0)
Muzeum Guggenheima w Bilbao
Gmach muzeum jest sam w sobie wspaniałym dziełem sztuki. Bryła muzeum wygląda jak gigantyczna rzeźba o ogromnych płaszczyznach wykonanych z wypolerowanego tytanu.
W kształcie bryły muzeum można doszukać się odniesień do spiętrzonych białych żagli dawnych okrętów, inni widzą w srebrzystej, lśniącej powłoce "wielką rybę". Powierzchnia muzeum ma 32 500 metrów kw. Na trzech poziomach ulokowane są sale wystawowe o łącznej powierzchni 11 tysięcy metrów kw.
Muzeum stało się sceną głównych wydarzeń , a pisarz zamieścił tyle ciekawych opisów sztuki i architektury, że czasami czytelnik ma wrażenie, że akcja książki to tylko drugi, mniej istotny plan.
(grafika CC BY-SA 2.5)
Iglesia Catolica Palmariana - okazała bazylika… miała osiem strzelistych wież z trójpoziomową dzwonnicą na każdej. Trzon konstrukcji stanowiły 3 kopuły przykrywające ściany z ciemnobrązowego i białego kamienia, który nadawał świątyni zaskakująco nowoczesny wygląd.
Według Wikipedii Kościół Palmariański to wspólnota wyznaniowa, powstała w Hiszpanii w latach siedemdziesiątych XX wieku, uważana przez Kościół rzymskokatolicki za sektę chrześcijańską.
Powstanie Kościoła Palmariańskiego związane było z objawieniami, których miał doznawać od 30 marca 1968 roku w El Palmar de Troya w Hiszpanii agent ubezpieczeniowy Clemente Domínguez y Gómez.
Wedle Domíngueza większość kardynałów, biskupów i księży popadła w apostazję, sam zaś papież Paweł VI stał się niewinną ofiarą masonerii i komunizmu, które faktycznie rządzą Kościołem. Papież miał być, zdaniem Domíngueza, poddawany wpływowi środków narkotycznych i przetrzymywany wbrew swojej woli w granicach Watykanu. Kościół rzymskokatolicki odrzucił prawdziwość tych objawień.
O istnieniu tegoż kościoła dowiedziałam się po raz pierwszy, a jego związek z bohaterami książki jest taki, że zwerbowano tu wykonawcę wyroku śmierci na głównej postaci opisanej historii.
(grafika - CC BY-SA 3.0)
Casa Mila – pochodzące z 1906 roku świadectwo geniuszu Gaudiego…. jest w połowie kamienicą, a w połowie ponadczasowym dziełem sztuki.
Wygiete balkony i nierówne płaszczyzny sprawiają, że bryła budynku wydaje się organiczna, jakby gwałtowne porywy wiatru przez tysiąclecia wyżłobiły w niej otwory i krzywizny, niczym w pustynnym wąwozie.
Na ostatnim piętrze tejże kamienicy autor umieścił mieszkanie sprawcy największego zamieszania w naukowych i religijnych teoriach dotyczących powstania wszechświata.
(grafika designed by Bearfotos - Freepik.com)
Katedra Almudena- siedziba rzymskokatolickiej archidiecezji Madrytu jest potężną neoklasycystyczną świątynią położoną obok pałacu królewskiego. Wzniesiono ją na miejscu antycznego meczetu, a jej nazwa pochodzi od arabskiego al – mudayna czyli cytadela.
(grafika CC BY-SA 3.0 by Carlos Delgado)
Madrycki Palacio Real jest największym pałacem królewskim w Europie i chyba najbardziej zaskakującą fuzją stylów barokowego i neoklasycystycznego:
- labirynt 3418 pokoi
- salony, sypialnie i sale balowe pełne bezcennej sztuki dworskiej i religijnej
- dzieła Velazqueza, Goi, Rubensa…
Przez długie lata był prywatną rezydencją królów Hiszpanii, teraz używany do celów reprezentacyjnych.
Zarówno katedra Almudena, jak i pałac królewski pełnią istotną rolę w książce, gdyż król Hiszpanii oraz jego przyboczny biskup odegrali ważną rolę w rozwijaniu fabuły książki.
(grafika - CC BY-SA 4.0)
Sagrada Familia – mimo potężnych rozmiarów kościół zdaje się nieważko unosić w powietrzu i trudno odeprzeć wrażenie, że zwiewne wieże strzelają w niebo bez wysiłku.
Główną nawę osłaniają 3 potężne fasady:
od wschodu kolorowa Fasada Narodzenia Pańskiego,
od zachodu Fasada Męki Pańskiej,
po południowej stronie Fasada Chwały.
Oprócz tradycyjnej ikonografii religijnej wykorzystał Gaudi niezliczone i często zaskakujące elementy, wyrażające jego podziw dla natury: żółwie, drzewa wyrastające z fasady, gigantyczne ślimaki i żaby…
Na kartach dzieła Browna co rusz zauważamy podziw nie tylko dla architektury hiszpańskiej, ale także dla geniuszu Antonio Gaudiego...
(grafika - wikimedia, domena publiczna)
Dolina Poległych – miejsce ostatniego spoczynku ponad 40 tysiecy ofiar obydwu stron krwawej hiszpańskiej wojny domowej… wymyślona przez Franco, miała być narodowym aktem pokuty…. mauzoleum od początku budziło kontrowersje, gdyż wzniesiono je rękami skazańców, w tym więźniów politycznych, a wielu zmarło wskutek głodu i udarów słonecznych.
( portret - wikimedia, domena publiczna)
Antonio Gaudi – autor budynków, kościołów i parków był wielkim wizjonerem, uważnie studiował naturę i szukał w niej inspiracji dla swoich architektonicznych form…. Tworzył płynne, biomorficzne struktury, które często wyglądają, jakby wyrastały prosto z ziemi.
Gaudi stosował pionierskie techniki stolarskie, kowalskie, szklarskie i ceramiczne, aby przyoblec swoje budynki w olśniewająco kolorową skórę…
Nie piszę tu recenzji, o książkach tego autora każdy chyba słyszał, więc i ta nikogo nie zaskoczy, bo i mnie niczym nie zaskoczyła.
Znalazłam jednak w niej to, co lubię najbardziej, czyli odrobinę nowej wiedzy, odrobinę zachwytu nad geniuszem człowieka oraz inspirację, by niektórymi aspektami książki zainteresować się bliżej.
Bo książka to nie tylko słowo, gdy zagłębimy się w podteksty i połączymy różne media, powstanie odbiór multimedialny dzieła.
Tak sie dzieje z wieloma wydawnictwami, do których dołączone są płyty z nagraniami, reprodukcje, mapy itp. Co Wam będę tłumaczyć, znacie to.
POCZĄTEK Browna sam w sobie takich kryteriów nie spełnia, ale mobilizuje do poszukiwań.
Wszak bogate opisy zmuszają by odnaleźć dany obiekt na fotografii, by posłuchać tego, co urzekło bohaterów książki lub doczytać z innych źródeł dodatkowe informacje o zasygnalizowanych w książce problemach.
I to jest dopiero lektura! W poprzednich książkach tego autora także znajdujemy nawiązania do autentycznych miejsc i wydarzeń, ale chyba Hiszpania urzekła pisarza najbardziej, bo to się czuje w trakcie czytania.
Fabuła jak fabuła, trochę sensacji, trochę rozważań pseudonaukowych, wreszcie kilka ciekawostek na temat różnych religii.
Zakończenie też nie zaskakuje specjalnie, wszak wynika z naszych obserwacji. Nie napiszę dokładniej, bo jeśli ktoś chciałby przeczytać, to ujawnienie zbyt wielu szczegółów nie zachęci do lektury...
Wszystkich niecierpliwych ostrzegam, że wpis jest długi, ale bogaty w zdjęcia, więc zapraszam!
(grafika - wikimedia commons, domena publiczna)
Sanktuarium Montserrat
Zbudowany na zboczu potężny klasztor zdawał się wisieć w powietrzu, jakby cudem zespolony z pionowymi skałami urwiska. To katalońskie sanktuarium przez ponad 400 lat opierało się niepowstrzymanej sile grawitacji…
Tu zaczyna się akcja książki, tutaj zawiązuje się intryga. Przy okazji dowiadujemy się o czym debatują przedstawiciele najważniejszych religii współczesnego świata i dlaczego autor zawiódł swego bohatera właśnie tutaj...
(grafika - CC BY-SA 3.0)
Synagoga w Budapeszcie – zbudowana w stylu mauretańskim, z dwiema masywnymi wieżami bożnica mieści ponad 3 tysiące wiernych – dół przeznaczony dla mężczyzn, a balkony dla kobiet. Na świątynnym dziedzińcu w zbiorowej mogile pochowano setki węgierskich Żydów, którzy zginęli podczas okupacji nazistowskiej.
Wprawdzie jest to odejście od hiszpańskich klimatów, ale miejsce równie ważne dla fabuły książki.
(grafika - CC BY-SA 3.0)
Muzeum Guggenheima w Bilbao
Gmach muzeum jest sam w sobie wspaniałym dziełem sztuki. Bryła muzeum wygląda jak gigantyczna rzeźba o ogromnych płaszczyznach wykonanych z wypolerowanego tytanu.
W kształcie bryły muzeum można doszukać się odniesień do spiętrzonych białych żagli dawnych okrętów, inni widzą w srebrzystej, lśniącej powłoce "wielką rybę". Powierzchnia muzeum ma 32 500 metrów kw. Na trzech poziomach ulokowane są sale wystawowe o łącznej powierzchni 11 tysięcy metrów kw.
Muzeum stało się sceną głównych wydarzeń , a pisarz zamieścił tyle ciekawych opisów sztuki i architektury, że czasami czytelnik ma wrażenie, że akcja książki to tylko drugi, mniej istotny plan.
(grafika CC BY-SA 2.5)
Iglesia Catolica Palmariana - okazała bazylika… miała osiem strzelistych wież z trójpoziomową dzwonnicą na każdej. Trzon konstrukcji stanowiły 3 kopuły przykrywające ściany z ciemnobrązowego i białego kamienia, który nadawał świątyni zaskakująco nowoczesny wygląd.
Według Wikipedii Kościół Palmariański to wspólnota wyznaniowa, powstała w Hiszpanii w latach siedemdziesiątych XX wieku, uważana przez Kościół rzymskokatolicki za sektę chrześcijańską.
Powstanie Kościoła Palmariańskiego związane było z objawieniami, których miał doznawać od 30 marca 1968 roku w El Palmar de Troya w Hiszpanii agent ubezpieczeniowy Clemente Domínguez y Gómez.
Wedle Domíngueza większość kardynałów, biskupów i księży popadła w apostazję, sam zaś papież Paweł VI stał się niewinną ofiarą masonerii i komunizmu, które faktycznie rządzą Kościołem. Papież miał być, zdaniem Domíngueza, poddawany wpływowi środków narkotycznych i przetrzymywany wbrew swojej woli w granicach Watykanu. Kościół rzymskokatolicki odrzucił prawdziwość tych objawień.
O istnieniu tegoż kościoła dowiedziałam się po raz pierwszy, a jego związek z bohaterami książki jest taki, że zwerbowano tu wykonawcę wyroku śmierci na głównej postaci opisanej historii.
(grafika - CC BY-SA 3.0)
Casa Mila – pochodzące z 1906 roku świadectwo geniuszu Gaudiego…. jest w połowie kamienicą, a w połowie ponadczasowym dziełem sztuki.
Wygiete balkony i nierówne płaszczyzny sprawiają, że bryła budynku wydaje się organiczna, jakby gwałtowne porywy wiatru przez tysiąclecia wyżłobiły w niej otwory i krzywizny, niczym w pustynnym wąwozie.
Na ostatnim piętrze tejże kamienicy autor umieścił mieszkanie sprawcy największego zamieszania w naukowych i religijnych teoriach dotyczących powstania wszechświata.
(grafika designed by Bearfotos - Freepik.com)
Katedra Almudena- siedziba rzymskokatolickiej archidiecezji Madrytu jest potężną neoklasycystyczną świątynią położoną obok pałacu królewskiego. Wzniesiono ją na miejscu antycznego meczetu, a jej nazwa pochodzi od arabskiego al – mudayna czyli cytadela.
(grafika CC BY-SA 3.0 by Carlos Delgado)
Madrycki Palacio Real jest największym pałacem królewskim w Europie i chyba najbardziej zaskakującą fuzją stylów barokowego i neoklasycystycznego:
- labirynt 3418 pokoi
- salony, sypialnie i sale balowe pełne bezcennej sztuki dworskiej i religijnej
- dzieła Velazqueza, Goi, Rubensa…
Przez długie lata był prywatną rezydencją królów Hiszpanii, teraz używany do celów reprezentacyjnych.
Zarówno katedra Almudena, jak i pałac królewski pełnią istotną rolę w książce, gdyż król Hiszpanii oraz jego przyboczny biskup odegrali ważną rolę w rozwijaniu fabuły książki.
(grafika - CC BY-SA 4.0)
Sagrada Familia – mimo potężnych rozmiarów kościół zdaje się nieważko unosić w powietrzu i trudno odeprzeć wrażenie, że zwiewne wieże strzelają w niebo bez wysiłku.
Główną nawę osłaniają 3 potężne fasady:
od wschodu kolorowa Fasada Narodzenia Pańskiego,
od zachodu Fasada Męki Pańskiej,
po południowej stronie Fasada Chwały.
Oprócz tradycyjnej ikonografii religijnej wykorzystał Gaudi niezliczone i często zaskakujące elementy, wyrażające jego podziw dla natury: żółwie, drzewa wyrastające z fasady, gigantyczne ślimaki i żaby…
Na kartach dzieła Browna co rusz zauważamy podziw nie tylko dla architektury hiszpańskiej, ale także dla geniuszu Antonio Gaudiego...
(grafika - wikimedia, domena publiczna)
Dolina Poległych – miejsce ostatniego spoczynku ponad 40 tysiecy ofiar obydwu stron krwawej hiszpańskiej wojny domowej… wymyślona przez Franco, miała być narodowym aktem pokuty…. mauzoleum od początku budziło kontrowersje, gdyż wzniesiono je rękami skazańców, w tym więźniów politycznych, a wielu zmarło wskutek głodu i udarów słonecznych.
( portret - wikimedia, domena publiczna)
Antonio Gaudi – autor budynków, kościołów i parków był wielkim wizjonerem, uważnie studiował naturę i szukał w niej inspiracji dla swoich architektonicznych form…. Tworzył płynne, biomorficzne struktury, które często wyglądają, jakby wyrastały prosto z ziemi.
Gaudi stosował pionierskie techniki stolarskie, kowalskie, szklarskie i ceramiczne, aby przyoblec swoje budynki w olśniewająco kolorową skórę…
środa, 3 października 2018
Z życia wzięte...
Kolejna porcja zasłyszanych i podsłuchanych dialogów, często gotowych skeczy dla kabareciarzy.
Tematyka różna, rozmaite sytuacje.
Wszystkie prawdziwe, z życia wzięte, zapisane lub zapamiętane...
Dorzucałam je po trochu, by razem opublikować.
W sklepie rozmowa przez telefon:
- No tak, dostałam robotę, ale nie mów nic mamie, że będę pracować i studiować, bo mi kasy nie wyśle...
Rozmowa między kolegami w pracy:
- No i co ci się w tym PiS-ie tak podoba?
- Nic, ale kasa wpływa na konto, a reszta mnie g...o obchodzi.
Na przystanku autobusowym:
- A co pani myśli o tej dzisiejszej polityce, kochana?
- Nie wypowiadam się na tematy polityczne.
- No jak to, trzeba się interesować polityką!
- Ależ ja się interesuję, ale się nie wypowiadam publicznie...
Na imieninach:
- Cały ten szum wokół Polski w UE to wina Tuska!
- Dlaczego Tuska?
- No widzisz, znowu chcesz się kłócić!
W bibliotece:
- Na pewno nie ma pani tej lektury, która nam zadali?
- A tytuł lektury?
- Quo vadis...
- A właśnie, że jest!
- No nie, ale mam pecha!
W szkole:
- Matka kupiła mi wszystkie potrzebne lektury, wyobrażasz sobie?
- A nie możesz wypożyczać?
- Chciała żebym miał własne, ale to tyle kasy, a mogła mi kupić fajne buty!
W Licheniu:
- Pani kochana, ile przez tą politykę kłótni w rodzinie...
- Co prawda, to prawda, nie mogą się dogadać, bo jeden z PiSu, drugi z PO...
- Ale tak nie powinno być, rodzina to rodzina, to co, że każdy z innej partii?
- Nic pani nie poradzisz, katolik z bezbożnikiem się nie dogada...