Strony
▼
piątek, 30 października 2015
Czas leczy rany
Stary czas Dobrodziej
litościwy wielce,
ukoi cierpienie,
ukołysze serce.
Wspomnień dawnych albumy
w sepii dla nas zachowa
by świadczyły o życiu
bardziej, niźli słowa.
Stary czas patyną
pokryje obrazy
aby grymas bólu
zetrzeć z twojej twarzy.
Co było złe -
hen oddali,
kolory uczuć pozmienia
żal obróci w tęsknotę,
bukiety zasuszy
zostawi
niedopowiedzenia...
Lecz czas
nie bywa okrutny,
w pamięci twej zachowa
bezcenne obrazy,
najwłaściwsze słowa.
Stary czas Dobrodziej
w kufrze swym
odnajdzie
dar pocieszenie,
którego tak pragniesz.
J.K. 2015
środa, 28 października 2015
70 latek i dwie kochanki...
Pan J. został wdowcem. Bardzo użalał się nad swoim losem, a miał powody, bo przyzwyczajony do pełnej obsługi nagle stracił w jednej osobie kucharkę, praczkę, sprzątaczkę i zaopatrzeniowca, bo pan J. zbyt elegancki był by torby z zakupami nosić. Gdyby kochał i szanował żonę tak, jak deklarował na stypie, to żyłaby biedaczka może 10 lat dłużej. Ale to już inna historia...
Biadolił więc pan J. nad swoim wdowim losem, a że miał piękne mieszkanie i wysoką emeryturę, zakręciły się sąsiadki i dalejże swatać emeryta. Jemu wszakże do nowego związku nie było śpieszno, ale z pomocy w pracach domowych chętnie by skorzystał. Poznał pan J. panią D. także wdowę, która emerytowaną kucharką była i wprawdzie intelektem odstawała, ale gotowała świetnie i chętnie. Pan J.chodził więc na obiady, czasem pranie podrzucił, swoją dobrodziejkę nawet do siebie zaprosił, ale raczej z prośbą o zrobienie większych porządków, bo obsługę odkurzacza zdążył jako tako opanować, chleb kupował raz na tydzień, herbatę zrobić umiał.
Spotykając się z panią D. nasz wdowiec zapoznał , niemal przy grobie małżonki, panią K.- kobietę elegancką, wygadaną, z wianuszkiem rodziny i znajomych. Pan J. chętnie chadzał na proszone kolacje, imieniny oraz inne uroczystości, ale że węża miał w kieszeni, więc nie przyszło mu do głowy by jakąś flaszkę lub prezent dla solenizanta kupić. Robiła to zawsze pani K. Ale miała nadzieję chyba na sfinalizowanie związku i zrekompensowanie sobie wydatków. Taka inwestycja w przyszłość. Bowiem pani K. mieszkała kątem u córki i zięcia, więc wdowiec z mieszkaniem był dobrą partią, tym bardziej, że stosunki z zięciem dość napięte były. Obie kobiety nie wiedziały o sobie, bo do jednej pan J. chodził na obiady a drugą zapraszał na spacery i do jej znajomych w gości chodził.
Życzliwi donieśli jednak pani D., że wdowiec po parku z inną flamą się przechadza i widywano ich szwendających się po lokalach. A pani D. nigdy na spacer ani do lokalu nie zaprosił. Wymówiła więc pani D. wikt i opierunek podopiecznemu, robiąc przy tym awanturę i zabierając ciepłą pierzynę wypożyczoną na czas zimowy.
Została mu więc pani K., która bardzo przychylna była, ale do pomocy nie kwapiła się, chyba że po ślubie.
Zamieszkali więc razem bez ślubu, ale po jakimś czasie i po suto zakrapianej kolacji pan J. przepisał mieszkanie na konkubinę, więc ta nie nalegała już na stawanie przed ołtarzem. Jak się okazało pani K. dom prowadziła świetnie, rodzina pani K. zapewniła panu J. odpowiedni piedestał, więc pan J. był ze wszech miar ukontentowany, a do skrzywdzenia pani D. nie poczuwał się. Wszak do niej tylko na obiady chodził...
Wiem, wiem...określenie DWIE KOCHANKI to trochę na wyrost, ale pod łóżkiem nie leżałam, a niektórzy mężczyźni dopiero po 60-ce ojcami zostają.
Jednakowoż ślub cywilny tak czy siak się odbył, bo pan J. miał dorosłe dzieci i pani K. poczuła się zagrożona w prawie do mieszkania i miała rację, bo pan J. odszedł pierwszy na łono Abrahama, a znajomi podpowiedzieli, że pismo pana J. bez podpisu notariusza funta kłaków nie warte. Dodam jeszcze, że pani K. swoje mieszkanie z poprzedniego związku straciła za długi własne i dzieci swoich, a do mieszkania pana J. wprowadziła się z jedną walizką.
Biadolił więc pan J. nad swoim wdowim losem, a że miał piękne mieszkanie i wysoką emeryturę, zakręciły się sąsiadki i dalejże swatać emeryta. Jemu wszakże do nowego związku nie było śpieszno, ale z pomocy w pracach domowych chętnie by skorzystał. Poznał pan J. panią D. także wdowę, która emerytowaną kucharką była i wprawdzie intelektem odstawała, ale gotowała świetnie i chętnie. Pan J.chodził więc na obiady, czasem pranie podrzucił, swoją dobrodziejkę nawet do siebie zaprosił, ale raczej z prośbą o zrobienie większych porządków, bo obsługę odkurzacza zdążył jako tako opanować, chleb kupował raz na tydzień, herbatę zrobić umiał.
Spotykając się z panią D. nasz wdowiec zapoznał , niemal przy grobie małżonki, panią K.- kobietę elegancką, wygadaną, z wianuszkiem rodziny i znajomych. Pan J. chętnie chadzał na proszone kolacje, imieniny oraz inne uroczystości, ale że węża miał w kieszeni, więc nie przyszło mu do głowy by jakąś flaszkę lub prezent dla solenizanta kupić. Robiła to zawsze pani K. Ale miała nadzieję chyba na sfinalizowanie związku i zrekompensowanie sobie wydatków. Taka inwestycja w przyszłość. Bowiem pani K. mieszkała kątem u córki i zięcia, więc wdowiec z mieszkaniem był dobrą partią, tym bardziej, że stosunki z zięciem dość napięte były. Obie kobiety nie wiedziały o sobie, bo do jednej pan J. chodził na obiady a drugą zapraszał na spacery i do jej znajomych w gości chodził.
Życzliwi donieśli jednak pani D., że wdowiec po parku z inną flamą się przechadza i widywano ich szwendających się po lokalach. A pani D. nigdy na spacer ani do lokalu nie zaprosił. Wymówiła więc pani D. wikt i opierunek podopiecznemu, robiąc przy tym awanturę i zabierając ciepłą pierzynę wypożyczoną na czas zimowy.
Została mu więc pani K., która bardzo przychylna była, ale do pomocy nie kwapiła się, chyba że po ślubie.
Zamieszkali więc razem bez ślubu, ale po jakimś czasie i po suto zakrapianej kolacji pan J. przepisał mieszkanie na konkubinę, więc ta nie nalegała już na stawanie przed ołtarzem. Jak się okazało pani K. dom prowadziła świetnie, rodzina pani K. zapewniła panu J. odpowiedni piedestał, więc pan J. był ze wszech miar ukontentowany, a do skrzywdzenia pani D. nie poczuwał się. Wszak do niej tylko na obiady chodził...
Wiem, wiem...określenie DWIE KOCHANKI to trochę na wyrost, ale pod łóżkiem nie leżałam, a niektórzy mężczyźni dopiero po 60-ce ojcami zostają.
Jednakowoż ślub cywilny tak czy siak się odbył, bo pan J. miał dorosłe dzieci i pani K. poczuła się zagrożona w prawie do mieszkania i miała rację, bo pan J. odszedł pierwszy na łono Abrahama, a znajomi podpowiedzieli, że pismo pana J. bez podpisu notariusza funta kłaków nie warte. Dodam jeszcze, że pani K. swoje mieszkanie z poprzedniego związku straciła za długi własne i dzieci swoich, a do mieszkania pana J. wprowadziła się z jedną walizką.
poniedziałek, 26 października 2015
Gdy mąż się nudzi...
Fajnie gdy mąż ma dzień wolny w pracy, zrobi zaopatrzenie, obiad ugotuje...gorzej, jeśli zacznie rozglądać się po domu i szukać co by tu naprawić, zmienić i jeśli lubi majsterkowanie, to na pewno coś do roboty znajdzie. W dodatku gdy można połączyć zakupy i majsterkowanie to już taki mąż jest w niebie.
Zaczęło się od wymiany żarówki, która się przepaliła. Poszedł mąż do sklepu, a tam wyprzedaże, więc wymyślił, że przy okazji wymiany żarówki wymieni także lampę w przedpokoju. Kupił nową, założył i byłoby dobrze, gdyby nie pomyślał, że szkoda starej lampy i można zmienić także lampę w ubikacji (łazienka i toaleta osobno). Jak pomyślał, tak uczynił. Wróciłam akurat do domu z myślą, że włączę pralkę, zajrzę do laptopa i poczytam przy herbatce. Miała nastąpić prezentacja, mąż nacisnął włącznik i... stała się ciemność, brak prądu objął także pozostałe urządzenia elektryczne w domu. W dodatku nie pomogła interwencja w centralce z korkami, okazało się, że korki wysiadły na klatce w pionie, a klucz od szafki ma pogotowie techniczne. Trzeba było więc dzwonić po fachowców. Pralka czekała samotnie, książkę czytałam przy świecach w kuchni i patrzyłam czy z lodówki nie kapie woda...
Na szczęście fachowcy przybyli na tyle szybko, że lodówka nie zaczęła się rozmrażać. Okazało się, że żarówka przepaliła się dlatego, że stara lampa była już felerna i należało założyć na powrót w ubikacji tę, która wisiała uprzednio.
Ale następnego dnia mąż zaczął mieć wątpliwości czy zakup był dobry, bo lampa tak średnio mu się podoba. Ja w pierwszej chwili nie byłam zakupem zachwycona, ale z kolei teraz podoba mi się coraz bardziej.
Czy wasi mężowie(partnerzy) też miewają podobne zrywy?
Zaczęło się od wymiany żarówki, która się przepaliła. Poszedł mąż do sklepu, a tam wyprzedaże, więc wymyślił, że przy okazji wymiany żarówki wymieni także lampę w przedpokoju. Kupił nową, założył i byłoby dobrze, gdyby nie pomyślał, że szkoda starej lampy i można zmienić także lampę w ubikacji (łazienka i toaleta osobno). Jak pomyślał, tak uczynił. Wróciłam akurat do domu z myślą, że włączę pralkę, zajrzę do laptopa i poczytam przy herbatce. Miała nastąpić prezentacja, mąż nacisnął włącznik i... stała się ciemność, brak prądu objął także pozostałe urządzenia elektryczne w domu. W dodatku nie pomogła interwencja w centralce z korkami, okazało się, że korki wysiadły na klatce w pionie, a klucz od szafki ma pogotowie techniczne. Trzeba było więc dzwonić po fachowców. Pralka czekała samotnie, książkę czytałam przy świecach w kuchni i patrzyłam czy z lodówki nie kapie woda...
Na szczęście fachowcy przybyli na tyle szybko, że lodówka nie zaczęła się rozmrażać. Okazało się, że żarówka przepaliła się dlatego, że stara lampa była już felerna i należało założyć na powrót w ubikacji tę, która wisiała uprzednio.
Ale następnego dnia mąż zaczął mieć wątpliwości czy zakup był dobry, bo lampa tak średnio mu się podoba. Ja w pierwszej chwili nie byłam zakupem zachwycona, ale z kolei teraz podoba mi się coraz bardziej.
Czy wasi mężowie(partnerzy) też miewają podobne zrywy?
niedziela, 25 października 2015
Życzenia dla Grażynki z Dukli
Jesiennej solenizantce
Grażynce Kowalik
pragnę dziś złożyć życzenia,
zalety jej wielkie pochwalić.
Jej humor nieustający,
energii dobrej wulkany,
jak miło z Grażynką z Dukli
w sieci sobie pogwarzyć...
Z urodzinowym tortem,
z lampka szampana w ręku
zaśpiewa blogowa rodzina
urodzinową piosenkę:
Bądź nam Grażynko wesoła,
miej serce otwarte na ludzi,
Twe dobre i szczere słowa
uśmiech na ustach budzą.
Zakładaj bloga by pisać
o wszystkim co w duszy Ci gra,
my zaś będziemy czytać,
co tam na dnie serca masz...
piątek, 23 października 2015
Na rowerze z Hegemonem
Sama lubię podróże małe i duże. Jeśli pogoda pozwala wyruszamy w każdy weekend na wyprawy, odkryć nowe miejsca, porozmawiać z ciekawymi ludźmi, popróbować nowych smaków. Dlatego też chętnie zaglądam na blog Hegemona, który pięknie opisuje i ilustruje swoje wyprawy. Jeśli lubicie więc podróże, także palcem po mapie i szukacie inspiracji, zajrzyjcie do Hegemona.
Zafiksowany na drodze
Hegemonie globtroterze
cudne twe podróże
świat przemierzasz na rowerze
czas Ci się nie dłuży.
Czy to bliska okolica
czy kraju rubieże -
wszystko zwiedzisz, spenetrujesz
słowami ubierzesz.
Piękne z wypraw zdjęcia
w każdej opowieści,
ile wzruszeń, zachwytów
każda z nich pomieści.
My czytamy zdumieni
z rumieńcem na twarzy,
jak Hegemon z zapałem
o podróżach swych gwarzy.
Zafiksowany na drodze
Hegemonie globtroterze
cudne twe podróże
świat przemierzasz na rowerze
czas Ci się nie dłuży.
Czy to bliska okolica
czy kraju rubieże -
wszystko zwiedzisz, spenetrujesz
słowami ubierzesz.
Piękne z wypraw zdjęcia
w każdej opowieści,
ile wzruszeń, zachwytów
każda z nich pomieści.
My czytamy zdumieni
z rumieńcem na twarzy,
jak Hegemon z zapałem
o podróżach swych gwarzy.
wtorek, 20 października 2015
Scenariusz czy serce?
Papierologia i testomania to dwa zjawiska, które ze szkoły czynią miejsce odczłowieczone. Na wielu stronach i blogach poświęconych nauczaniu znalazłam rozważania zatroskanych belfrów, którzy woleliby pracować z uczniem zamiast z dokumentami, procedurami, średnimi z egzaminów.... Pani minister uruchomiła skrzynkę donosów dla zatroskanych rodziców, może to i dobrze, jeśli znajdą się szkoły oporne na sugestie rodziców. Problem jednak w tym, że kontrolujących nie interesują faktyczne problemy placówki, nauczycieli czy najważniejszych tutaj uczniów, interesują ich natomiast papiery: dzienniki, spisane procedury, zaświadczenia, oświadczenie, zgody itp.
Szkoła liczy się w środowisku jeśli osiąga odpowiednią średnią ze sprawdzianów zewnętrznych, jeśli dostanie odpowiednio wysokie oceny z ewaluacji, jeśli może pochwalić się dużą liczbą olimpijczyków. A co z atmosferą w szkole, czy pyta ktoś, jak dziecko czuje się w swojej klasie, czy chodzi chętnie, czy jeździ na wycieczki, jada posiłki, otrzymuje pomoc psychologiczną, logopedyczną, czy świetlica jest przytulna a biblioteka kupuje nowe książki? Wszyscy wiemy, z jakimi trudnościami borykają się placówki budżetowe i nie dziwi, że lepiej sytuowani rodzice zapisują dzieci do prywatnych szkół czy przedszkoli...często słyszy się od rodziców, że w tych prywatnych placówkach poziom wcale nie tak wysoki, ale dziecko czuje się jak w domu. Nic dziwnego, w szkole publicznej też by się tak czuło, gdyby klasy liczyły po 10 uczniów.
Kolejne szkolenia uczą nas, jak stosować nowe formy oceniania z przedmiotów, jak formułować cele lekcji, jak pisać wzorcowe scenariusze, jaki nacisk kłaść na rozwiązywanie testów, po których uczniowie zdolni, ale nie kujony osiągają często kiepskie wyniki. Co z tego, że na sprawdzianie nie wyszło, skoro dziecko piękne wiersze pisze, maluje konie, gra na skrzypcach, dużo czyta... Einstein w szkole nie był prymusem.
W tym wyścigu na średnie, słupki, konkursy i olimpiady zapominamy często, jak ważny jest proces motywowania do samokształcenia, podsycania w uczniach ciekawości świata, rozwijania zainteresowań, odkrywania przyjemności z czytania lub malowania, wreszcie budowania zaufania do dorosłych, którzy potrafią pomóc, uważnie wysłuchają, nie zlekceważą, podzielą się zwyczajnie bułką lub poczęstują cukierkiem.
Chcę wierzyć, że jeśli mniejszą wagę przywiązywać będziemy do wspomnianych średnich, a większą do psychiki uczniów, tym mniej będzie agresji i niechęci do szkoły jako takiej.
Praca z dziećmi daje wiele radości, ale przeradza się w zasmucającą rutynę, jeśli ważniejsze stają się dokumenty i nadążanie za statystyką, jeśli od fajnych pomysłów na ciekawe lekcje i zajęcia pozaszkolne bardziej liczy się, jak szkoła wypada na tle województwa czy kraju. Nie będę już wspominać o przekształcaniu bibliotek w magazyny podręczników, bo to już było...
Jak na ironię wybiera się co roku Nauczyciela Roku i często zwycięzcami są nauczyciele, którzy poświęcają swym podopiecznym wiele czasu i serca, często do późnych godzin wieczornych. Super i jestem za, tylko pytam: dlaczego oficjalnie wygląda to zupełnie inaczej i dlaczego ciągle bardziej liczy się dobry scenariusz niż dobre serce?
Szkoła liczy się w środowisku jeśli osiąga odpowiednią średnią ze sprawdzianów zewnętrznych, jeśli dostanie odpowiednio wysokie oceny z ewaluacji, jeśli może pochwalić się dużą liczbą olimpijczyków. A co z atmosferą w szkole, czy pyta ktoś, jak dziecko czuje się w swojej klasie, czy chodzi chętnie, czy jeździ na wycieczki, jada posiłki, otrzymuje pomoc psychologiczną, logopedyczną, czy świetlica jest przytulna a biblioteka kupuje nowe książki? Wszyscy wiemy, z jakimi trudnościami borykają się placówki budżetowe i nie dziwi, że lepiej sytuowani rodzice zapisują dzieci do prywatnych szkół czy przedszkoli...często słyszy się od rodziców, że w tych prywatnych placówkach poziom wcale nie tak wysoki, ale dziecko czuje się jak w domu. Nic dziwnego, w szkole publicznej też by się tak czuło, gdyby klasy liczyły po 10 uczniów.
Kolejne szkolenia uczą nas, jak stosować nowe formy oceniania z przedmiotów, jak formułować cele lekcji, jak pisać wzorcowe scenariusze, jaki nacisk kłaść na rozwiązywanie testów, po których uczniowie zdolni, ale nie kujony osiągają często kiepskie wyniki. Co z tego, że na sprawdzianie nie wyszło, skoro dziecko piękne wiersze pisze, maluje konie, gra na skrzypcach, dużo czyta... Einstein w szkole nie był prymusem.
W tym wyścigu na średnie, słupki, konkursy i olimpiady zapominamy często, jak ważny jest proces motywowania do samokształcenia, podsycania w uczniach ciekawości świata, rozwijania zainteresowań, odkrywania przyjemności z czytania lub malowania, wreszcie budowania zaufania do dorosłych, którzy potrafią pomóc, uważnie wysłuchają, nie zlekceważą, podzielą się zwyczajnie bułką lub poczęstują cukierkiem.
Chcę wierzyć, że jeśli mniejszą wagę przywiązywać będziemy do wspomnianych średnich, a większą do psychiki uczniów, tym mniej będzie agresji i niechęci do szkoły jako takiej.
Praca z dziećmi daje wiele radości, ale przeradza się w zasmucającą rutynę, jeśli ważniejsze stają się dokumenty i nadążanie za statystyką, jeśli od fajnych pomysłów na ciekawe lekcje i zajęcia pozaszkolne bardziej liczy się, jak szkoła wypada na tle województwa czy kraju. Nie będę już wspominać o przekształcaniu bibliotek w magazyny podręczników, bo to już było...
Jak na ironię wybiera się co roku Nauczyciela Roku i często zwycięzcami są nauczyciele, którzy poświęcają swym podopiecznym wiele czasu i serca, często do późnych godzin wieczornych. Super i jestem za, tylko pytam: dlaczego oficjalnie wygląda to zupełnie inaczej i dlaczego ciągle bardziej liczy się dobry scenariusz niż dobre serce?
niedziela, 18 października 2015
Z dziećmi o rzeczach trudnych...
Bardzo trudno nam, dorosłym rozmawia się z dziećmi o sprawach dorosłych. Wielu rodziców woli niektóre tematy traktować jako tabu lub wyręczać się filmem, szkołą itp. A są przecież wspaniałe książki, które w takich rozmowach mogą nam pomóc, dzięki czemu zacieśnimy więzi z naszym dzieckiem, wyjaśnimy mu wiele spraw bez obaw, że ktoś zrobi to inaczej niż byśmy sobie tego życzyli, a przede wszystkim nie możemy ciągle odpowiadać dziecku: dowiesz się jak dorośniesz, później Ci to wytłumaczę. Dlaczego? Bo zabijamy w dzieciach naturalną ciekawość świata i w pewien sposób odtrącamy, zasiewamy wątpliwość, że jeżeli nie może na nas liczyć w naturalnym zaspokajaniu ciekawości, to kiedy?
Pierwszą taka książką jest OPOWIEŚĆ O BŁĘKITNYM PSIE.
Oto cytat wyjaśniający skąd taki tytuł: "Błękitny Pies przychodzi do wielu dzieci i przynosi im opowieść tylko o nich samych. I każde dziecko doskonale wie, że są one tylko dla niego".
Każdy rozdział książki przedstawia inne dziecko, a każde z bohaterów ma inny problem, inne przeżywa rozterki, a dorośli nie zawsze umieją pomóc lub wytłumaczyć.
BASIA - to opowieść o niewidomej dziewczynce, której przykład dowodzi, że można poznawać świat i być niezwykłym, nawet gdy się nie widzi, ale patrzy się inaczej, innymi zmysłami.
STAŚ - chłopiec, który miał problemy z matematyką i czuł się gorszy od innych dzieci, ale dzięki opowieści Błękitnego Psa też poczuł się kimś ważnym, dowiedział się, że można być wielkim nie mając wybitnego umysłu.
TOMEK i mama Tomka - opowieść o chłopcu i jego mamie, która patrzyła na zmagania się dziecka z ciężką chorobą, wreszcie musiała pogodzić sie z Jego odejściem. Ciepła przypowieść także dla rodziców chorych dzieci.
Wreszcie opowieść o dziewczynce, której udało się zrozumieć, ze nikt nie jest winien tego, ze straciła nogę w wypadku i powinna zgodzić się na dopasowanie protezy, zamiast krzyczeć na wszystkich i robić innym przykrości.
Na końcu autorka, która jest psychologiem proponuje czytelnikom napisanie lub narysowanie własnej historii w podobnym klimacie. Jak widać książka jest pięknie ilustrowana i świetnie będzie ja czytać razem z dzieckiem. Gorąco polecam, przeczytałam całą i nie kryję, że wzruszyłam się bardzo...Jeśli zna ktoś Oskara i Panią Różę, to wie, o czym mówię.
Druga książka to opowieść o dziewczynce, która przestała się uśmiechać. Książka do wspólnego czytania z dziećmi, wyjaśniająca czym jest zły dotyk i podpowiadająca rodzicom na jakie sygnały ze strony dzieci zwracać uwagę oraz jak rozmawiać z dzieckiem, aby nakłonić je do opowiedzenia swojej historii. Nie jest to łatwe, gdyż dzieci często biorą na siebie winę dorosłych i boją się kary za to co je spotkało.
Polecam wszystkim książki wydane przez Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, sa to lektury często polecane przez Fundację CAŁA POLSKA CZYTA DZIECIOM.
Cdn....
Pierwszą taka książką jest OPOWIEŚĆ O BŁĘKITNYM PSIE.
Oto cytat wyjaśniający skąd taki tytuł: "Błękitny Pies przychodzi do wielu dzieci i przynosi im opowieść tylko o nich samych. I każde dziecko doskonale wie, że są one tylko dla niego".
Każdy rozdział książki przedstawia inne dziecko, a każde z bohaterów ma inny problem, inne przeżywa rozterki, a dorośli nie zawsze umieją pomóc lub wytłumaczyć.
BASIA - to opowieść o niewidomej dziewczynce, której przykład dowodzi, że można poznawać świat i być niezwykłym, nawet gdy się nie widzi, ale patrzy się inaczej, innymi zmysłami.
STAŚ - chłopiec, który miał problemy z matematyką i czuł się gorszy od innych dzieci, ale dzięki opowieści Błękitnego Psa też poczuł się kimś ważnym, dowiedział się, że można być wielkim nie mając wybitnego umysłu.
TOMEK i mama Tomka - opowieść o chłopcu i jego mamie, która patrzyła na zmagania się dziecka z ciężką chorobą, wreszcie musiała pogodzić sie z Jego odejściem. Ciepła przypowieść także dla rodziców chorych dzieci.
Wreszcie opowieść o dziewczynce, której udało się zrozumieć, ze nikt nie jest winien tego, ze straciła nogę w wypadku i powinna zgodzić się na dopasowanie protezy, zamiast krzyczeć na wszystkich i robić innym przykrości.
Na końcu autorka, która jest psychologiem proponuje czytelnikom napisanie lub narysowanie własnej historii w podobnym klimacie. Jak widać książka jest pięknie ilustrowana i świetnie będzie ja czytać razem z dzieckiem. Gorąco polecam, przeczytałam całą i nie kryję, że wzruszyłam się bardzo...Jeśli zna ktoś Oskara i Panią Różę, to wie, o czym mówię.
Druga książka to opowieść o dziewczynce, która przestała się uśmiechać. Książka do wspólnego czytania z dziećmi, wyjaśniająca czym jest zły dotyk i podpowiadająca rodzicom na jakie sygnały ze strony dzieci zwracać uwagę oraz jak rozmawiać z dzieckiem, aby nakłonić je do opowiedzenia swojej historii. Nie jest to łatwe, gdyż dzieci często biorą na siebie winę dorosłych i boją się kary za to co je spotkało.
Polecam wszystkim książki wydane przez Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, sa to lektury często polecane przez Fundację CAŁA POLSKA CZYTA DZIECIOM.
Cdn....
czwartek, 15 października 2015
Zamiast polubienia
Od niedawna podczytuję czwarty męski blog, którego autor nieśmiało przebija się przez blogosferę, ale czasami zaskakuje fajnymi spostrzeżeniami na tematy wydawałoby się banalne. Nie mogę dać mu polubienia na FB, bo nie mam konta, ale łazi za mną dedykacja, więc chociaż w ten sposób dam znak, że doceniam iskierkę, która powoduje, że znowu do niego zaglądam : my room blog
A Wy oceńcie sami czy warto, bo każdy lubi co innego...
W jego pokoju
Poznajcie proszę Łukasza
co w swoim pokoju nas gości,
szczęśliwym się zdaje człowiekiem
nie kryje życiowej radości.
Żonka cenzorskim swym okiem
zajrzy i tu i tam i gdzieś jeszcze,
pochwali lub skrytykuje,
przegoni lub szczerze dopieści.
Humoru mu nie brakuje,
siarczystym, barwnym językiem
opisze swoją codzienność,
ciekawy komentarz napisze.
Sprawami pozornie błahymi
uwagę zająć potrafi.
Dobrze się czasem rozejrzeć
w tej męskiej scenografii.
A Wy oceńcie sami czy warto, bo każdy lubi co innego...
W jego pokoju
Poznajcie proszę Łukasza
co w swoim pokoju nas gości,
szczęśliwym się zdaje człowiekiem
nie kryje życiowej radości.
Żonka cenzorskim swym okiem
zajrzy i tu i tam i gdzieś jeszcze,
pochwali lub skrytykuje,
przegoni lub szczerze dopieści.
Humoru mu nie brakuje,
siarczystym, barwnym językiem
opisze swoją codzienność,
ciekawy komentarz napisze.
Sprawami pozornie błahymi
uwagę zająć potrafi.
Dobrze się czasem rozejrzeć
w tej męskiej scenografii.
wtorek, 13 października 2015
Kto rozpija nasze dzieci?
Okazuje się, że pierwszy kontakt z alkoholem dzieci mają w domu rodzinnym. W większości domów nie ma imprezy bez toastów, drinków, piwa przy każdej okazji. Czy to Sylwester i toast noworoczny, chrzciny, przyjęcia komunijne, imieniny wujka - alkohol wydaje się wszechobecny. A spróbujcie powiedzieć komuś, że byliście na weselu bezalkoholowym, to zrobi odpowiednią minę...bo przecież jak można bawić się bez alkoholu. Nie chcę tu powiedzieć, że alkohol, zwłaszcza niskoprocentowy jest złem sam w sobie, to przecież od nas zależy, jak oraz ile się go pije. A wiemy, że niektórzy nie powinni pić wcale, bo albo dostają małpiego rozumu, albo rozstawiają rodzinę po ścianach, stają się innymi osobami.
Nie dziwmy się więc, że nasze dzieci uważają za normę to, że zawsze i wszędzie musi być alkohol, że w piciu nie ma nic złego, skoro rodzice piją, a tata w lodówce zawsze ma zapas piwa. W sklepach kuszą liczne promocje, kiedyś sprzedawano góra po 4 sztuki w zgrzewce, dziś takie zgrzewki liczą już 8-10 sztuk, a zauważcie w weekendy (grilluj z rodziną) ile osób wychodzi ze sklepu z takimi zgrzewkami.
Udało mi się wielokrotnie "podsłuchać" jak młodzież przechwala się, kto więcej alkoholu wypił na imprezie, kto miał kompletny odlot, kto puścił pawia itd. Nie wspomnę już o łączeniu alkoholu z dopalaczami czy tzw. energetykami.
Prowadziłam przez kilkanaście lat zajęcia z profilaktyki uzależnień w szkole podstawowej i gimnazjum, gdzie większość treści obejmowała własnie doświadczenia młodzieży z alkoholem. Uczestnicy wypełniali anonimową ankietę na temat swojej wiedzy o substancjach uzależniających i za każdym razem dziwiłam się tym samym odpowiedziom, mimo obecności różnych akcji profilaktycznych w mediach.
Fałszywą "wiedzę" młodych ludzi na temat alkoholu i innych substancji uzależniających można wypunktować następująco:
1. Alkohol w piwie i winie jest inny , niż w mocnej wódce.
2. Drinków nie zalicza się do alkoholi.
3. Człowiek jest uważany za pijanego dopiero, gdy nie może iść o własnych siłach.
4. Alkohol poprawia nastrój i zapewnia dobrą zabawę.
5. Alkoholikiem jest człowiek, który często pije.
6. O zażywaniu leków można decydować bez wiedzy rodziców lub lekarza.
7. Od jednorazowego spróbowania narkotyku nie można się uzależnić.
8. Energetyki poprawiają pamięć ale nie są groźne dla zdrowia (przecież są w każdym sklepie i rodzice często kupują je dzieciom zamiast pepsi)
W społeczeństwie, gdzie duże jest przyzwolenie na nietrzeźwość co 10 osoba populacji popada w uzależnienie, wiele dzieci cierpi z powodu pijaństwa rodziców, pijani kierowcy zabijają pieszych i rowerzystów.
Piszę o tym też dlatego, że obserwowałam jak dwóch moich starszych kuzynów popada w uzależnienie, w końcu zapili się na śmierć, a zaczęło się niewinnie: ściąganie wina z ojcem z domowej butli, piwko z kolegami po pracy, butelka wódki na wkupne na nowej posadzie, oblewanie mieszkania, oblewanie nowego motocykla itd. itp.
Niejeden z ojców katujących rodzinę po pijaku być może pierwszy kieliszek alkoholu wypił własnie w domu rodzinnym pod okiem rodziców lub dziadków, bo to przecież nasza polska tradycja...
Sama obserwowałam, jak u sąsiadów na równi z dorosłymi piły ich dzieci, bo przecież była rocznica ślubu, ale skoro młody człowiek dopiero co skończył 18 lat to ma zaraz prawo upić się na imprezie we własnym domu?
Jeśli ktoś uważa, że może przesadzam, to powiem, że z moich rozmów z dziećmi wynika, że na przykład dziadek pozwala wnukowi spijać piankę z piwa, ciocia pozwala wylizać kieliszek po adwokacie lub cherry, dzieci znają doskonale skład niektórych drinków np. krwawej Mary czy wściekłego psa, a nieupilnowane podpijają resztki po imprezach dorosłych. Jeśli chowamy leki przed naszymi pociechami, chowajmy też alkohol, bo inicjacja alkoholowa zdarza się już u 7-latków!
Wiele jest w naszym kraju absurdów związanych z piciem alkoholu: niby oburzamy się na pijanych kierowców lub pijane kobiety w ciąży, ale z drugiej strony niemal wszystkim okazjom towarzyszy alkohol, co często pokazywane jest w mediach, a wódkę, piwo, wino można kupić w każdym sklepie, na stacjach benzynowych itd.
Osoby protestujące przeciw zakazowi legalnej sprzedaży marihuany przedstawiają argument powszechnej dostępności alkoholu, który często czyni gorsze spustoszenie w społeczeństwie, ale państwo ma z tego korzyści...a ile nas kosztują skutki leczenia chorób odalkoholowych?
Słyszałam, że w niektórych europejskich krajach sprzedaż wysokoprocentowego alkoholu jest ograniczona do jakiejś tam ilości na osobę w pewnym przedziale czasowym - wyczerpałeś limit, nie kupisz więcej!
Już słyszę głosy oburzonych, że to zamach na wolność obywatelską...
Nie dziwmy się więc, że nasze dzieci uważają za normę to, że zawsze i wszędzie musi być alkohol, że w piciu nie ma nic złego, skoro rodzice piją, a tata w lodówce zawsze ma zapas piwa. W sklepach kuszą liczne promocje, kiedyś sprzedawano góra po 4 sztuki w zgrzewce, dziś takie zgrzewki liczą już 8-10 sztuk, a zauważcie w weekendy (grilluj z rodziną) ile osób wychodzi ze sklepu z takimi zgrzewkami.
Udało mi się wielokrotnie "podsłuchać" jak młodzież przechwala się, kto więcej alkoholu wypił na imprezie, kto miał kompletny odlot, kto puścił pawia itd. Nie wspomnę już o łączeniu alkoholu z dopalaczami czy tzw. energetykami.
Prowadziłam przez kilkanaście lat zajęcia z profilaktyki uzależnień w szkole podstawowej i gimnazjum, gdzie większość treści obejmowała własnie doświadczenia młodzieży z alkoholem. Uczestnicy wypełniali anonimową ankietę na temat swojej wiedzy o substancjach uzależniających i za każdym razem dziwiłam się tym samym odpowiedziom, mimo obecności różnych akcji profilaktycznych w mediach.
Fałszywą "wiedzę" młodych ludzi na temat alkoholu i innych substancji uzależniających można wypunktować następująco:
1. Alkohol w piwie i winie jest inny , niż w mocnej wódce.
2. Drinków nie zalicza się do alkoholi.
3. Człowiek jest uważany za pijanego dopiero, gdy nie może iść o własnych siłach.
4. Alkohol poprawia nastrój i zapewnia dobrą zabawę.
5. Alkoholikiem jest człowiek, który często pije.
6. O zażywaniu leków można decydować bez wiedzy rodziców lub lekarza.
7. Od jednorazowego spróbowania narkotyku nie można się uzależnić.
8. Energetyki poprawiają pamięć ale nie są groźne dla zdrowia (przecież są w każdym sklepie i rodzice często kupują je dzieciom zamiast pepsi)
W społeczeństwie, gdzie duże jest przyzwolenie na nietrzeźwość co 10 osoba populacji popada w uzależnienie, wiele dzieci cierpi z powodu pijaństwa rodziców, pijani kierowcy zabijają pieszych i rowerzystów.
Piszę o tym też dlatego, że obserwowałam jak dwóch moich starszych kuzynów popada w uzależnienie, w końcu zapili się na śmierć, a zaczęło się niewinnie: ściąganie wina z ojcem z domowej butli, piwko z kolegami po pracy, butelka wódki na wkupne na nowej posadzie, oblewanie mieszkania, oblewanie nowego motocykla itd. itp.
Niejeden z ojców katujących rodzinę po pijaku być może pierwszy kieliszek alkoholu wypił własnie w domu rodzinnym pod okiem rodziców lub dziadków, bo to przecież nasza polska tradycja...
Sama obserwowałam, jak u sąsiadów na równi z dorosłymi piły ich dzieci, bo przecież była rocznica ślubu, ale skoro młody człowiek dopiero co skończył 18 lat to ma zaraz prawo upić się na imprezie we własnym domu?
Jeśli ktoś uważa, że może przesadzam, to powiem, że z moich rozmów z dziećmi wynika, że na przykład dziadek pozwala wnukowi spijać piankę z piwa, ciocia pozwala wylizać kieliszek po adwokacie lub cherry, dzieci znają doskonale skład niektórych drinków np. krwawej Mary czy wściekłego psa, a nieupilnowane podpijają resztki po imprezach dorosłych. Jeśli chowamy leki przed naszymi pociechami, chowajmy też alkohol, bo inicjacja alkoholowa zdarza się już u 7-latków!
Wiele jest w naszym kraju absurdów związanych z piciem alkoholu: niby oburzamy się na pijanych kierowców lub pijane kobiety w ciąży, ale z drugiej strony niemal wszystkim okazjom towarzyszy alkohol, co często pokazywane jest w mediach, a wódkę, piwo, wino można kupić w każdym sklepie, na stacjach benzynowych itd.
Osoby protestujące przeciw zakazowi legalnej sprzedaży marihuany przedstawiają argument powszechnej dostępności alkoholu, który często czyni gorsze spustoszenie w społeczeństwie, ale państwo ma z tego korzyści...a ile nas kosztują skutki leczenia chorób odalkoholowych?
Słyszałam, że w niektórych europejskich krajach sprzedaż wysokoprocentowego alkoholu jest ograniczona do jakiejś tam ilości na osobę w pewnym przedziale czasowym - wyczerpałeś limit, nie kupisz więcej!
Już słyszę głosy oburzonych, że to zamach na wolność obywatelską...
poniedziałek, 12 października 2015
Kawa w drodze...
Podróżując to tu, to tam zatrzymujemy się na kawę, bo tak jak herbatę chętnie zabieramy w termosie, to kawa najlepiej smakuje świeżo parzona i oczywiście z expresu.
Ciekawostką tych kaw pitych w drodze jest to, ze ceny kawy w niektórych miejscach, zwłaszcza często odwiedzanych przez turystów są wzięte z kosmosu, a smakują jak wszystkie inne kawy, a trochę już ich wypiłam. Wystarczy jednak pójść w boczną uliczkę i zajrzeć do małej, przytulnej kafejki, gdzie kawa pyszna i za pół ceny lub w kompakcie z ciastkiem za 10 zł. Można? Można!
Potrafię też rozpoznać czy właściciel kawiarni oszczędnie dozuje kawę w expresie i zamiast pysznego, aromatycznego napoju z pianką otrzymujemy cos kawopodobnego... Ale właściwie miałam napisać o cukrze, bo do każdej kawy dodają cukier w saszetkach, czasami czekoladkę, czasami ciasteczko.
Robiąc porządki w szafkach znalazłam nasze zbiory cukrów różnych, zabieranych na pamiątkę z kafejek, restauracji, stacji benzynowych.
Gdzie my tych kaw nie piliśmy! Okazuje się, że warto zabierać cukier lub firmową serwetkę jako pamiątkę wypraw wszelakich by później powspominać miejsca, smaki lub przesympatyczną obsługę.
Powyższy zbiór to tylko część, bo czasem zabieram cukier do pracy dla gości biblioteki lub częstują się domowi goście, ale część zostawiłam na pamiątkę, zwłaszcza ciekawsze saszetki, niektóre bardzo kolorowe.
Kawę i herbatę piję bez cukru, a nawet jeśli zgłaszam kelnerowi czy pani w barze, że proszę bez cukru, to i tak cukier przynoszą i tyle się tego nazbierało. Kiedyś takimi saszetkami uratowałam ciasto, bo zabrałam się za wypieki, a w pojemniku z cukrem pusto, a ile musiałam się tych saszetek naotwierać, ale cukier był gratis...
Ciekawostką tych kaw pitych w drodze jest to, ze ceny kawy w niektórych miejscach, zwłaszcza często odwiedzanych przez turystów są wzięte z kosmosu, a smakują jak wszystkie inne kawy, a trochę już ich wypiłam. Wystarczy jednak pójść w boczną uliczkę i zajrzeć do małej, przytulnej kafejki, gdzie kawa pyszna i za pół ceny lub w kompakcie z ciastkiem za 10 zł. Można? Można!
Potrafię też rozpoznać czy właściciel kawiarni oszczędnie dozuje kawę w expresie i zamiast pysznego, aromatycznego napoju z pianką otrzymujemy cos kawopodobnego... Ale właściwie miałam napisać o cukrze, bo do każdej kawy dodają cukier w saszetkach, czasami czekoladkę, czasami ciasteczko.
Robiąc porządki w szafkach znalazłam nasze zbiory cukrów różnych, zabieranych na pamiątkę z kafejek, restauracji, stacji benzynowych.
Gdzie my tych kaw nie piliśmy! Okazuje się, że warto zabierać cukier lub firmową serwetkę jako pamiątkę wypraw wszelakich by później powspominać miejsca, smaki lub przesympatyczną obsługę.
Powyższy zbiór to tylko część, bo czasem zabieram cukier do pracy dla gości biblioteki lub częstują się domowi goście, ale część zostawiłam na pamiątkę, zwłaszcza ciekawsze saszetki, niektóre bardzo kolorowe.
Kawę i herbatę piję bez cukru, a nawet jeśli zgłaszam kelnerowi czy pani w barze, że proszę bez cukru, to i tak cukier przynoszą i tyle się tego nazbierało. Kiedyś takimi saszetkami uratowałam ciasto, bo zabrałam się za wypieki, a w pojemniku z cukrem pusto, a ile musiałam się tych saszetek naotwierać, ale cukier był gratis...
sobota, 10 października 2015
Z Subiektywną na jej podłodze
Tytuł bloga kojarzy mi się z nuconą kiedyś piosenką: mój jest ten kawałek podłogi, nie mówcie mi więc co mam robić...I tak jak lubiłam piosenkę, bo fajne słowa i łatwo wpadała w ucho, tak lubię blog Subiektywnej, dziś dla niej więc dedykacja :-)
Jej kawałek podłogi
Choć bardzo otwarta na świat
ma swój podłogi kawałek,
gdzie znajdziesz fajne teksty,
bogate w treść i dojrzałe.
Dzieli się pomysłami
jak przetrwać w codziennym trudzie,
pomysłów jej nie brakuje,
nie zrzędzi i nie marudzi.
Świeżej młodzieńczej energii
znajdziesz na blogu mnóstwo,
czasem też masz wrażenie,
że oto spoglądasz w lustro.
Bo subiektywnie lecz szczerze
dzieli się refleksjami,
co wielu już doceniło
kolejnymi nominacjami.
Gdy masz więc wolną chwilę
i lubisz ciekawe blogi,
usiądź do rozmów z autorką
Jej kawałka podłogi...
środa, 7 października 2015
Ciche bohaterki czyli refleksje po EVEREŚCIE
Z własnej potrzeby i za rekomendacją autorki bloga PŁUCA ŻYCIA wybrałam się z mężem na film EVEREST. Tematyka bardzo bliska mojemu mężowi, więc kilka filmów i książek już za nami, bo staram się dzielić jego pasje. Napisałam w komentarzu na w/w blogu, że film piękny, wzruszający, ale nie wnosi niczego nowego do tematyki himalaizmu. Po namyśle zmieniłam jednak zdanie i chcę podzielić się z Wami swoimi refleksjami.
Większość filmów i książek o zdobywcach Korony Świata opowiada o ich wielkiej determinacji w realizowaniu życiowej pasji, o cenie, jaką płacą za zdobywanie kolejnych szczytów: odmrożone nogi, dłonie i nosy, choroby płuc, choroby psychiczne. Legendy krążą o wielkości opłat za organizowanie wypraw na najwyższe szczyty, o dzielności szerpów, o niezwykłej wytrzymałości nielicznych, którzy wchodzą na Everest bez wspomagania tlenowego oraz tych, którzy wybierają najtrudniejsze podejścia w najtrudniejszych porach roku. Wszyscy zafiksowani na punkcie wspinaczki mówią to samo:wspinamy się na szczyty, bo one tam są, wzywają nas jak magnes, są jak narkotyk, bez którego nie potrafimy żyć, a czasami umieramy.
Świetnie oddaje to cytat: Chcąc żyć, muszę iść lub zostając, umrzeć...
Ten film według mnie, to także ukłon dla bliskich wszystkich zarażonych himalaizmem, dla żon, mężów, rodzin tych, którzy ze wspinaczki uczynili sens swojego życia. Powie ktoś, ze wiedzieli z kim wiążą swój los... Wiedzieli i to własnie jest takie trudne. tak jak dla żon policjantów, górników. Jest pięknie, chwalebnie, jest sława i zaszczyty, dopóki nie zdarzy się to najgorsze... Wiedząc o pasji naszych partnerów i kochając jednocześnie nie możemy zabronić im ulegania tej pasji, bo to trzyma ich przy życiu, to samo, przez co owe życie mogą stracić. Ale jeśli zaniechają na nasza prośbę, umierają mentalnie, gaśnie w nich to cudne światełko, które także nas zafascynowało w drugim człowieku.
Jest to więc sytuacja bez wyjścia, pozostaje mieć nadzieję, ze długo każda kolejna wyprawa zakończy się sukcesem.
To także film o ludziach z obsługi technicznej wypraw: organizujących obozy na szlaku, łączność, transport, kontakt z mediami. To oni pierwsi obserwują rozwój często niepomyślnych wydarzeń, pierwsi uświadamiają sobie bezsilność usiłowania pomocy tym na górze i tym oczekującym w domach na powrót bliskich.
Ja odebrałam ten film jako hołd dla tych wszystkich cichych bohaterek, które cierpiąc z tęsknoty i niepokoju o życie mężów, braci, synów, wspierają jednocześnie ich pasje, bo tak trzeba, bo jeśli się kogoś kocha to razem z jego wadami i zaletami, z pasjami, którym poświecą wszystko, nawet - życie...
poniedziałek, 5 października 2015
Anioły w Gołuchowie
Zamek w Gołuchowie, siedziba Leszczyńskich, Działyńskich i Czartoryskich położony w pięknym parku, udostępniany do zwiedzania. Jeśli dysponuje się czasem - we wtorki zwiedzanie gratis. Park bardzo rozległy, a w nim stawy z groblami, kilkusetletnie drzewa, pałacyk myśliwski, muzeum leśnictwa, kawiarnia zamkowa i wiele innych atrakcji. Bywamy tam kilka razy w roku, bo każda pora ma dla zwiedzających inne niespodzianki, jak w ogrodzie botanicznym, poza tym z inicjatywy gospodarzy zamku i parku przybywa nowinek na pożytek turystom. Zbiory bogate, nie tak jak za czasów Izabelli Czartoryskiej, która kolekcjonowała dzieła sztuki i szeroko je udostępniała, ale jest co podziwiać, pomimo zawieruchy dziejowej, która zamku nie oszczędziła. Na terenie parku znajduje się zresztą mauzoleum Izabelli, która mimo iż większość życia spędzała poza granicami, kazała pochować się w Gołuchowie.
W niektórych komnatach zamkowych kręcono podobno serial KRÓLOWA BONA. Mówi się, że duch Czarnej damy czyli Izabelli krąży po zamku, ale ja myślę, że ona nie tyle straszy, ile pilnuje zbiorów muzealnych. Sama zresztą była bardzo utalentowana i niektóre ściany oraz sufity ozdabiała własnoręcznie, a złocenia wykonano z płatków złota. Nici złote i srebrne przetykano także w tkaninach zdobiących ściany, aby światło świec odbijało się w nich i rozjaśniało pomieszczenia.
Aniołków na zamku jest sporo, co właściwie teraz dopiero zauważyłam i to dowód na to, że warto odwiedzić niektóre miejsca powtórnie, bo za każdym razem co innego rzuca się w oczy.
Na terenie parku jest także niedźwiedziarnia odrestaurowana w 2008 roku, ale nie ma w niej zwierząt, bo dwukrotnie uciekały i były zagrozeniem dla ludzi i zwierząt gospodarskich.
Nadwątlone zwiedzaniem siły można podreperować w zamkowej kawiarni, gdzie podają nie tylko dobrą kawę, ale także dania obiadowe, wystrój lokalu przypomina, że znajdujemy się w pałacyku myśliwskim...
Zachęconych informuję, że zamek znajduje się między Kaliszem a Pleszewem, wstęp do muzeum w grupach co pół godziny, bilety 10, 7 i 1 zł, zdjęcia można robić bez flesza, spacer po parku bez opłat, parkingi tuż obok zamku lub w pobliżu z pełnym zapleczem turystycznym.
W niektórych komnatach zamkowych kręcono podobno serial KRÓLOWA BONA. Mówi się, że duch Czarnej damy czyli Izabelli krąży po zamku, ale ja myślę, że ona nie tyle straszy, ile pilnuje zbiorów muzealnych. Sama zresztą była bardzo utalentowana i niektóre ściany oraz sufity ozdabiała własnoręcznie, a złocenia wykonano z płatków złota. Nici złote i srebrne przetykano także w tkaninach zdobiących ściany, aby światło świec odbijało się w nich i rozjaśniało pomieszczenia.
Aniołków na zamku jest sporo, co właściwie teraz dopiero zauważyłam i to dowód na to, że warto odwiedzić niektóre miejsca powtórnie, bo za każdym razem co innego rzuca się w oczy.
Na terenie parku jest także niedźwiedziarnia odrestaurowana w 2008 roku, ale nie ma w niej zwierząt, bo dwukrotnie uciekały i były zagrozeniem dla ludzi i zwierząt gospodarskich.
Nadwątlone zwiedzaniem siły można podreperować w zamkowej kawiarni, gdzie podają nie tylko dobrą kawę, ale także dania obiadowe, wystrój lokalu przypomina, że znajdujemy się w pałacyku myśliwskim...
Zachęconych informuję, że zamek znajduje się między Kaliszem a Pleszewem, wstęp do muzeum w grupach co pół godziny, bilety 10, 7 i 1 zł, zdjęcia można robić bez flesza, spacer po parku bez opłat, parkingi tuż obok zamku lub w pobliżu z pełnym zapleczem turystycznym.
niedziela, 4 października 2015
Rozmowy z Marią
Korzeniami moja sąsiadka, pochodzi z Torunia, ja mam blisko i studiowałam w Toruniu, mam nadzieję, że nie zdradzam żadnej tajemnicy... I chociaż pewnie wielu z Was Marii nie trzeba przedstawiać, pozwólcie, że zamieszczę moje trzy grosze o Jej blogu, bo jeśli ktoś nie zna, to może się skusi...na smutek i szczęście :-)
Smutek i Szczęście...
Imienia nie zdradzi nikomu
pod nickiem śpiewnym ukryta,
życie bogato przeżyte -
za serce bloggerów chwyta.
Gdyś ciekaw, co niesie życie
w szczęśliwe i smutne dni -
u Marii Alejandry
wszystko prawdziwie brzmi.
I chociaż zasmakowała
barw życia jak w tęczy palecie,
pogodnie i zawsze śmiało
opowie o swoim świecie.
Los rzucił Ją daleko
z Polski w hiszpańskie strony,
by radość, nadzieję dawać
wszystkim ciepła spragnionym.
Co chwilę nowy temat
znajdzie, na blog swój wrzuci,
pogadać lubi z każdym,
z Marią przestaniesz się smucić.
Smutek i Szczęście...
Imienia nie zdradzi nikomu
pod nickiem śpiewnym ukryta,
życie bogato przeżyte -
za serce bloggerów chwyta.
Gdyś ciekaw, co niesie życie
w szczęśliwe i smutne dni -
u Marii Alejandry
wszystko prawdziwie brzmi.
I chociaż zasmakowała
barw życia jak w tęczy palecie,
pogodnie i zawsze śmiało
opowie o swoim świecie.
Los rzucił Ją daleko
z Polski w hiszpańskie strony,
by radość, nadzieję dawać
wszystkim ciepła spragnionym.
Co chwilę nowy temat
znajdzie, na blog swój wrzuci,
pogadać lubi z każdym,
z Marią przestaniesz się smucić.
piątek, 2 października 2015
Zaproszona wspominam...
Otrzymałam zaproszenie na obchody jubileuszu biblioteki pedagogicznej w moim mieście i fakt ten przyczynił się do uruchomienia fali wspomnień na temat bibliotek , w których odbywałam praktyki studenckie. Boże, jak dawno to było, aż strach uświadomić sobie taki szmat czasu. A najdziwniejsze, że czuję się spełniona, bardziej pewna siebie, ciągle chce mi się chcieć itd. ale kalendarz bezlitośnie przypomina o tym, ile już za mną i nikt nie wie ile przede mną...
Praktyki studenckie odbywałam w różnych miastach, jako studenci mogliśmy sami wybrać, gdzie chcemy uczyć się fachu, a że studiowałam w Toruniu, zajęcia odbywaliśmy w gmachu Biblioteki Głównej UMK, wielkim, nowoczesnym jak na owe czasy. Pierwsza praktyka w miejscu zamieszkania w dziale opracowań biblioteki miejskiej, bez fajerwerków, żmudna nauka katalogowania różnych zbiorów bibliotecznych.
Nasze praktyki były naprawdę solidne, jak słyszę czasami na czym polegają praktyki lub staże młodych ludzi lub fikcyjne praktyki na studiach zaocznych i podyplomowych, to czuję dobrze przygotowana do tego co robię.
Praktykę po drugim roku studiów odbywałam w Bibliotece Politechniki Częstochowskiej, dzięki czemu poznałam dobrze zabytki Jasnej Góry, tamtejsząbibliotekę klasztorną i często bywałam w kinie, bo była to jedyna rozrywka w ówczesnej Częstochowie.
Aby dostać się do wnętrza biblioteki jasnogórskiej musieliśmy poczekać na zezwolenie odpowiednich władz kościelnych, bo klasztor męski, a praktykanci to same kobiety. Ale udało się i miałam możliwość zwiedzenia jednej z najpiękniejszych bibliotek w Polsce z równie cennymi zbiorami, mało komu udostępnianej.Nawet katalogi biblioteczne były tam małym dziełem sztuki stolarskiej, nie mówiąc już o czytelni rękopisów i starodruków, które oglądało się w specjalnych ochronnych rękawicach. Teraz zapewne dostępne są tylko kopie cyfrowe wymienionych ksiąg.
Wreszcie trzecia ze studenckich praktyk, najciekawsza z punktu widzenia warsztatu pracy - w Bibliotece Głównej Uniwersytetu Warszawskiego. Miałam też możliwość poznać specyfikę pracy Biblioteki Narodowej i tamtejszy dobrze zaopatrzony bufet, co w czasach trudności z zaopatrzeniem we wszystko było ważne. W stolicy bowiem nie brakowało w sklepach nawet tego, czego nie można było kupić w innych stronach kraju (poza Śląskiem) Pobyt w Warszawie obfitował w wiele atrakcji, które starałam się zaliczyć w dużej ilości, bo nie często zdarza się darmowy pobyt w stolicy przez miesiąc. Z tego co dziś pamiętam biegałyśmy z koleżanką do muzeów, jeździłyśmy windą na taras widokowy Pałacu Kultury, jadłyśmy lody w cukierni Hortexu i pączki u Bliklego, byłyśmy na spotkaniu z Halikiem w Empiku, zwiedziłyśmy pachnący jeszcze farbą Zamek Królewski.
To były czasy! Praca w bibliotece UW też była ciekawa, co tydzień w innym dziale, co dzień inne wyzwania, zwłaszcza w dziale informacji i aż dziw, jak ludzie radzili sobie z obiegiem informacji bez smartfonów, Internetu, katalogów online i tego typu wynalazków...
Praktyki studenckie odbywałam w różnych miastach, jako studenci mogliśmy sami wybrać, gdzie chcemy uczyć się fachu, a że studiowałam w Toruniu, zajęcia odbywaliśmy w gmachu Biblioteki Głównej UMK, wielkim, nowoczesnym jak na owe czasy. Pierwsza praktyka w miejscu zamieszkania w dziale opracowań biblioteki miejskiej, bez fajerwerków, żmudna nauka katalogowania różnych zbiorów bibliotecznych.
Nasze praktyki były naprawdę solidne, jak słyszę czasami na czym polegają praktyki lub staże młodych ludzi lub fikcyjne praktyki na studiach zaocznych i podyplomowych, to czuję dobrze przygotowana do tego co robię.
Praktykę po drugim roku studiów odbywałam w Bibliotece Politechniki Częstochowskiej, dzięki czemu poznałam dobrze zabytki Jasnej Góry, tamtejsząbibliotekę klasztorną i często bywałam w kinie, bo była to jedyna rozrywka w ówczesnej Częstochowie.
Aby dostać się do wnętrza biblioteki jasnogórskiej musieliśmy poczekać na zezwolenie odpowiednich władz kościelnych, bo klasztor męski, a praktykanci to same kobiety. Ale udało się i miałam możliwość zwiedzenia jednej z najpiękniejszych bibliotek w Polsce z równie cennymi zbiorami, mało komu udostępnianej.Nawet katalogi biblioteczne były tam małym dziełem sztuki stolarskiej, nie mówiąc już o czytelni rękopisów i starodruków, które oglądało się w specjalnych ochronnych rękawicach. Teraz zapewne dostępne są tylko kopie cyfrowe wymienionych ksiąg.
Wreszcie trzecia ze studenckich praktyk, najciekawsza z punktu widzenia warsztatu pracy - w Bibliotece Głównej Uniwersytetu Warszawskiego. Miałam też możliwość poznać specyfikę pracy Biblioteki Narodowej i tamtejszy dobrze zaopatrzony bufet, co w czasach trudności z zaopatrzeniem we wszystko było ważne. W stolicy bowiem nie brakowało w sklepach nawet tego, czego nie można było kupić w innych stronach kraju (poza Śląskiem) Pobyt w Warszawie obfitował w wiele atrakcji, które starałam się zaliczyć w dużej ilości, bo nie często zdarza się darmowy pobyt w stolicy przez miesiąc. Z tego co dziś pamiętam biegałyśmy z koleżanką do muzeów, jeździłyśmy windą na taras widokowy Pałacu Kultury, jadłyśmy lody w cukierni Hortexu i pączki u Bliklego, byłyśmy na spotkaniu z Halikiem w Empiku, zwiedziłyśmy pachnący jeszcze farbą Zamek Królewski.
To były czasy! Praca w bibliotece UW też była ciekawa, co tydzień w innym dziale, co dzień inne wyzwania, zwłaszcza w dziale informacji i aż dziw, jak ludzie radzili sobie z obiegiem informacji bez smartfonów, Internetu, katalogów online i tego typu wynalazków...
czwartek, 1 października 2015
Bez pukania
Tym razem zapraszam na blog Ultry, gdzie zaglądam, komentarze staram się wpisywać, o co nie trudno, bo wiele jest tam ciekawych rzeczy.
Każdy z nas poszukuje czegoś dla siebie, czasami trafiamy na ciekawe blogi za podpowiedzią właśnie lub dlatego, że spodobał nam się na przykład czyjś komentarz.
Dziś zatem blog BEZ PUKANIA ma swoją dedykację:
Wchodzę bez pukania
i przecieram oczy -
wszak na blogu Ultry
zawsze coś zaskoczy.
Krakowskie zabytki
i smaki krakowskie,
magia starych uliczek
a fotki wprost boskie.
Lato w słojach zamknięte
z poetyckim przesłaniem,
garść dygresji o diabłach,
o sztuce rozważania.
Całość pięknie podana
jak wszystko w Krakowie
wchodźcie więc bez pukania
rozsmakujcie się w słowie...
Każdy z nas poszukuje czegoś dla siebie, czasami trafiamy na ciekawe blogi za podpowiedzią właśnie lub dlatego, że spodobał nam się na przykład czyjś komentarz.
Dziś zatem blog BEZ PUKANIA ma swoją dedykację:
Wchodzę bez pukania
i przecieram oczy -
wszak na blogu Ultry
zawsze coś zaskoczy.
Krakowskie zabytki
i smaki krakowskie,
magia starych uliczek
a fotki wprost boskie.
Lato w słojach zamknięte
z poetyckim przesłaniem,
garść dygresji o diabłach,
o sztuce rozważania.
Całość pięknie podana
jak wszystko w Krakowie
wchodźcie więc bez pukania
rozsmakujcie się w słowie...