Największym chyba sprawdzianem pomysłowości i zaradności naszych rodaków był czas kryzysu, gdy na półkach stał tylko ocet. Chociaż, gdy wspomnę opowieści babci o latach wojny, to daleko nam jeszcze...
Mała dygresja - co robicie z obierkami od ziemniaków? Wyrzucacie, to jasne. W latach głodu wojennego, obierki suszyło się na piecu, potem w młynku ręcznym mełło na proszek. Po dodaniu wody, rzadko jajek piekło się placki na kręgach kuchni węglowej. Rarytasem była melasa buraczana do placków.
Z czasów późniejszych, pamiętam wyroby czekoladopodobne, wafle przekładane marmoladą, bloki z mleka w proszku itp.
Mięso na obiad bywało raz w tygodniu, wystane w długich kolejkach, częściej udawało się kupić kurczaka lub kurę, ale kura to tylko na rosół, bo mięsa nawet pies nie chciał jeść, to pewnie były stare nioski. Gdy w 1972 roku odwiedził nas brat mamy z Australii, dziwił się, że nie mamy lodówki, a po swoje ulubione papierosy jeździł do bydgoskiego Pewexu.
Ale co z tym kurczakiem? Na jeden obiad był rosół z makaronem i podrobami. Drugiego dnia mięso z kurczaka w potrawce, z ryżem. Trzeciego dnia zupa pomidorowa na rosole, a z warzyw rosołowych sałatka z majonezem.
Ze starszego chleba robiło się grzanki na patelni, lub dosuszało kromki na bułkę tartą. Z mleka kupowanego na targu babcia robiła śmietanę, a gdy mleko skwaśniało, gotowała domowy twaróg. Gdy i ser nieco podsechł, smażyło się go z kminkiem do smarowania chleba.
Na podwieczorek jedliśmy kisiel z tartym jabłkiem i śmietaną lub budyń z sokiem malinowym.
Nawet starszawy placek drożdżowy nie trafiał do odpadków, odgrzany w piekarniku i posmarowany dżemem lub masłem był pyszny i pożywny.
Moja babcia często gotowała rosół na wołowinie, ale nie zrazowej, bo ta była zbyt droga i nieosiągalna. Mięso z rosołu przemielone w maszynce, trafiało na farsz do pierogów lub pyz, które podawano ze skwarkami lub kiszoną kapustą. W ogóle kiszonki często pojawiały się na obiad w różnej postaci. Nie znosiłam kapusty doprawianej cukrem, bo zgrzytał między zębami.
Nie pamiętam, by cokolwiek trafiało na śmietnik, bo nawet resztki kuchenne czy wspomniane wcześniej obierki od ziemniaków odbierali hodowcy nutrii. To też znak tamtych czasów. Posiadacze ogródków działkowych hodowali nutrie lub króliki, nie tylko na futra, ale i na mięso.
Gdyby nasze babcie zobaczyły, ile żywności marnuje się w sklepach i w każdym niemal domu, to załamałyby ręce!
Czy pamiętacie może inne domowe sposoby radzenia sobie w czasach, gdy wszystko było na kartki?

Pamiętam tylko, że nic mi w dzieciństwie nie brakowało, bo moją mamę wszyscy lubili i drogą prywatną kupowała wiele jedzenia od gospodarzy. Natomiast chleb moczony w jajku i smażony do dziś uwielbiam! W ogóle lubię prostą kuchnię, wege, ale prostą.
OdpowiedzUsuńGłodny nikt nie chodził, z nami mieszkała babcia i potrafiła ugotować zupę na kołku od kiełbasy:-)
UsuńPamietam ten ocet... w kryzysie jadlo sie chyba mniej, prosciej... jadlo sie aby zyc a nie zylo aby jesc. Wszystko smakowalo.
OdpowiedzUsuńWszystko smakowało , ale marzyło się o delikatesach z Pewexu...
UsuńU ns w Peweksie byl tylko alkohol i slodycze plus szynka w konserwie :))), bardziej mnie interesowaly spodnie "Wranglery". Obok byly delikatesy z bananami nawet zima czy konzumy dla wybranych zawodow. Znajomy mial wstep do Baltony i czasem cos podrzucal jako prezent z Pomorza. Gorzej bylo z papierem toaletowym czy sanitariami ale to nie kuchnia.
UsuńBoszsz toz to jest ekologiczne na maxa. Poza miesem. I hodowlami. To było okropne.
OdpowiedzUsuńOkropne, nawet z koniny robiono przetwory...
UsuńTak, to były czasy - trudne, ale pełne pomysłowości, która stawała się normą. Najbardziej mile wspominam mleko, to prawdziwe i twaróg z niego, śmietana i sól. Tak mi zostało do teraz - tylko mleko już nie to.
OdpowiedzUsuńTo prawda, naszym babciom opadałyby ręce...
Teraz z mleka nie zrobisz domowej śmietany i masła...nawet twarożek nie wychodzi, próbowałam.
UsuńPamietam ogromne kolejki pod sklepami, brak rarytasow ale takich ograniczen i oszczednosci o jakich piszesz nie pamietam, takich drastycznych brakow nie bylo. Niektorzy kupowali, magazynowali dla siebie albo na odsprzedanie. Moze zalezalo od rejonu? Mieszkalam w Tarnowie czyli krakowskim.
OdpowiedzUsuńU nas było gorzej, jeździło się na Śląsk nawet po majtki...a do Łodzi po włóczkę do dziergania.
UsuńTak właśnie jadano, ale nie tylko dlatego że w sklepach był tylko ten ocet, także dlatego ze nasi dziadowie naprawdę szanowali jedzenie. Bo na jedzenie trzeba było ciężko pracować, a często gęsto pieniędzy na jedzenie brakowało. Ja pamiętam jak przed ukrojeniem kromki chleba na bochenku zakreślało się nożem znak krzyża, a jak kromka wysmyknęła się z niezgrabnych rąk to po poniesieniu jej całowało się ją. Jak to z jedzeniem drzewiej bywało niezwykle realistycznie opisuje Wiesław Myśliwski w "Kamień na kamieniu"
OdpowiedzUsuńNie tylko jedzenie się szanowało. Ciekawa jestem ile współczesnych ludzi wie co to jest nicowanie ubrania i czy współcześnie są tacy ludzie którzy w takim ubraniu chodzili? Otóż nicowanie to przerabianie ubrania z lewej strony na prawą ;) Czyli to co było spodem po przeróbce było na wierzchu. A robiło się tak wtedy gdy wierzch ubrania się zniszczył, zmechacił. Nicowało się płaszcze, suknie. Najczęściej kołnierzyki i mankiety w męskich koszulach, mój dziadek to robił, szył ręcznie sobie.
Krawcowa szyjąc ubrania robiła szerokie szwy i listwy podłożeniowe, by ubranie rosło razem z osobą która je nosiła, albo można je było przerobić na inny fason. Miałam spódniczkę którą nosiłam od 4 roku życia do 16 roku życia, była 4 razy przerabiana ;)
Do butów przybijało się blaszane fleki aby spody się szybko nie ścierały.
Można by tak jeszcze wyliczać...
Tak, to też pamiętam, zwłaszcza że moja babcia była krawcową i potrafiła cuda! Gdy ja nauczyłam się szyć, to szyłam spódnice z pieluch terowych, które się farbowało i przerabiałam koszule ojca.
UsuńJa poprawiam ubrania rowniez dzisiaj, szczegolnie te, ktore w szafach mi sie kurcza. :). To bardzo modny trend: przerabiac ubrania wg wlasnego gustu.
UsuńPamietam ciocie mojego ojca, ktora zegnala sie krzyzem przed kazdym posilkiem. Ona tez opowiadala mi w dziecinstwie, ze pewnemu staruszkowi upadla okruszyna chleba pod stol i on jej dlugo szukal, spocil sie przy tym ale znalazl. Opowiesc dlugo, dlugo na mnie dzialala i nie upuscilam kruszynki nawet na stol. Pewnie nie chcialam sie pocic. :)))
A ja mam gdzieś jeszcze szary notes z przepisami na kryzysowe potrawy. Jak nic się nie zmieni, to może będę musiała z niego skorzystać, kto wie?
OdpowiedzUsuńA ja czasami tęsknię za potrawami babci, ale nie umiem ich powtórzyć, choć cos tam pamiętam...
UsuńTrudno te potrawy powtorzyc. Surowce inaczej smakuja, choc wygladaja dorodniej, technologia gotowania bardzo sie zmienila (sentyment do kuchenki weglowej czy pieca do pieczenia ogrzewanego drewnem, zniknely wszelkie wedzarnie przydomowe), rowniez czas gotowania, smazenia bardzo sie skrocil. Nie ma juz powrotu do babcinego gotowania.
UsuńJest mi znane wszystko, co opisałaś w poście, a także to, o czym napisała Maria N. Ze spraw kulinarnych jestem marna, ale dawniej wszystkie produkty żywnościowe były takiej jakości, że chciało się jej jeść. Dzisiaj od pieczywa począwszy, przez mięso i wędlinę po warzywa, wszystko drogie, a ceny coraz wyższe. Pomimo posiadania lodówek produkty szybko wysychają, robią się miękkie i pleśnieją, dlatego że są byle jakiej jakości.
OdpowiedzUsuńOj tak, staramy się nie wyrzucać niczego, ale nie zawsze się udaje!
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
Usuńchyba każdemu zdarzyło się wyrzucić jakiś pojedynczy produkt bo się zleżał, zapodział gdzieś, przypadkiem, czy nawet przez nasze niedopatrzenie, błędy w przechowywaniu... ale nie o takim wyrzucaniu raczej jest mowa, tylko o innej skali zjawiska, gdy na śmietniku lądują często produkty jak najbardziej nadające się do jedzenia, nieraz wręcz świeże, tylko dlatego, bo ktoś napakował do wózka więcej, niż mu naprawdę potrzeba, dał się na przykład złapać na haczyk promocji typu "jak kupisz więcej, to wyjdzie taniej na sztuce", potem ta dodatkowa sztuka się psuje, bo nikt nie siły, ni chęci tego zjeść, więc amator takiej promocji tylko na niej traci...
UsuńAleż ja nadal zarządzam żywnością tak, aby jej nie marnować. Robię przetwory, mięso z rosołu przerabiam na krokiety czy paszteciki, kiszę kapustę. Z jabłek robię przecier, którego używam do szarlotki albo jako farsz do naleśników, a, jeszcze można z niego zrobić ryż z jabłkami i makaron z jabłkami. Gotuję tak, aby nie zostawało, a jeśli zostaje to zamrażam. Obierki i odpady idą na kompostownik.
OdpowiedzUsuńO, to jesteś wzorem. Gdy jest ogród, to kompostownik można założyć, w bloku raczej nie...
UsuńJa robię obiady na 2-3 dni, mam więcej czasu na inne atrakcje:-)
U nas zbiera sie kompost w odpowiednim pojemniku, ktory wykorzystywany jest w dalszej obrobce (nie jestem nawet swiadoma co z tego robia). Rosolu nigdy nie gotowalam, brak zrozumienia dla tego polskiego reliktu kulinawnego :))). Za to nauczylam sie robic zupe jednodaniowa (jednogarnkowa), w ktorej jest wszystko co sie nawinie (taka zupa na winie). :))) Bardzo wygodna. Inny sposob "na winie" to zapiekanki choc pizz nie przypominaja.
Usuńpamiętam tabliczki czekoladopodobne z czasów peerelu i choć to rzecz jasna kwestia gustu, to wcale nie wspominam ich źle, wręcz przeciwnie, bardzo je lubiłem... kompletnie nie czuję tej niechęci, czy nawet wręcz pogardy, którą niektórzy darzą te tzw. wyroby czekoladopodobne... bo rozumieć, to akurat rozumiem: są ludzie, którzy budują swoją wartość na tym, że jadają jak najdroższe produkty, przy okazji też połowę wyrzucają...
OdpowiedzUsuńa tymczasem, nawiasem mówiąc, tak jak "wódka jest wódka", to tak samo "cukier jest cukier" i jedno, i drugie w nadmiarze szkodzi, niezależnie od tego, w jak kosztowne ramki je oprawimy...
co więcej, w hipermarketach od zawsze i wciąż się pokazują takie wyroby, zwykle właśnie pod nazwą "tabliczka", też nie mam im nic do zarzucenia... nawet ostatnio jest jakby tego więcej i znajdują popyt, bo trzeba sobie uzmysłowić, jak monstrualnie podrożała czekolada ostatnimi laty w porównaniu z innymi artykułami spożywczymi...
p.jzns :)
W czasach "kartkowych" poznałam dość dobrze warszawski "Bazar Różyckiego" - miejsce "nieco szemrane", ale można tam było kupić wszystko- nawet prawdziwą broń, zamówić uszycie ślubnego garnituru, kupić mięso z uboju gospodarczego, sukienki komunijne i garniturki dziecięce z tejże okazji, niemieckie buty dziecięce oraz nabyć ....autentyczne kartki żywnościowe. A na dodatek zjeść wspaniałe pyzy okraszone skwareczkami. A jedna z budek "handlowała" ....guzikami i nie jeden raz głupiałam i kupowałam tam guziki- nie dlatego że akurat takie były mi potrzebne- ale dlatego że były...."takie śliczne". Oczywiście z czasem owe "zachwycające guziki" znajdowały zastosowanie. A smak owych pyz do dziś pamiętam.
OdpowiedzUsuńTeraz wraca się do kuchni zero waste- generowaniu jak najmniejszej ilości odpadów. Kiedyś była to konieczność...ona wymuszała na ludziach taką oszczędność. Dzisiaj ludzie muszą się tego uczyć.
OdpowiedzUsuńKiedyś nie było nadmiaru...teraz z powodu owego nadmiaru i dla ochrony środowiska należy młodym przypominać i uczyć oszczędnego stylu życia.
Jotka, bój się Boga! Teraz inne czasy. Premier mówi, że tak dobrze jeszcze nie było. Nam jadać owoce morza i inne takie rarytasy...
OdpowiedzUsuńJa jestem mistrzynią takiej kuchni a jednego kurczaka na 5 dni mogę powymyślać
OdpowiedzUsuń