niedziela, 31 lipca 2016

Pani Basia - podporucznik Nina

Jak to jest znać bohatera? Jestem zaszczycona, że dane mi było poznać tak niezwykłą osobę. Spotkana na ulicy, gdy idzie o kuli na swoje codzienne zakupy na ryneczku nie sprawia wrażenia nikogo ważnego. Ot, starsza pani, która boryka się z ułomnościami ciała i nierównością chodnika.
Pani Barbara, teściowa mojej bliskiej koleżanki, łączniczka z Powstania Warszawskiego, szeregowy "Nina Górska".
Osoba tak skromna, jak wielkie było Jej bohaterstwo. Uwielbiam z Nią rozmawiać na różne tematy, jest wykształcona, oczytana, pełna empatii, zorientowana w bieżącym życiu politycznym, pełna mądrości życiowej, ale nigdy nie poucza - co najwyżej wyraża własne zdanie i zawsze jest ciekawa Twojego. Chętnie podróżuje z synem i synową, bierze udział w rocznicowych uroczystościach ku czci bohaterów Powstania, zapraszana przez Prezydenta miasta , w którym zamieszkała po przejściu na emeryturę by być bliżej syna.

O Powstaniu Warszawskim opowiadała w mojej obecności tylko raz i widać było, jak wiele jeszcze bolesnych emocji przywołują tamte wspomnienia po tylu latach. Przez 50 lat nie opowiadała o udziale w powstaniu nikomu, zmieniła zdanie, gdy uświadomiła sobie, że jest to winna kolegom , których coraz mniej jest wśród żywych i aby dać świadectwo tamtych czasów.
Kiedy wybuchło powstanie, miała 17 lat. Jest rodowitą warszawianką, więc tak jak większość warszawiaków była przekonana, że trzeba walczyć z okupantem. Najpierw udzielała się w harcerstwie. Kiedy wybuchła wojna, zaczęły się represje ze strony Niemców. Ze względów bezpieczeństwa należało zawiesić oficjalną harcerską działalność. Dzięki koleżance, w wieku szesnastu lat, weszła w struktury Armii Krajowej. Do powstania poszła tak, jak stała. Wszyscy tak szli.
Tak opowiada:

Pamiętam niemal każdy dzień powstania. Na ulicach zaczęto budować barykady, a na budynkach zrobiło się biało-czerwono od polskich flag, z głośników i radioodbiorników płynęły polskie powstańcze piosenki. Na barykady szło wszystko: meble, cegły, tramwaje, płyty chodnikowe. Nie mieliśmy solidnych mundurów czy ubrań. Buty się rozlatywały, ubrania darły, mieszkańcy stolicy wynosili nam jednak odzież z domów. Poruszaliśmy się piwnicami i kanałami, bo Niemcy co rusz bombardowali miasto. Podczas nalotów zginęło wielu moich znajomych, kolegów. Pamiętam taką scenę, jak rozmawiałam na ulicy z moim dowódcą i kolegą. Po chwili obydwu ich już nie było, bo trafił w nich odłamek zrzuconej bomby. Ja ocalałam. Wszyscy mieliśmy świadomość zagrożenia i śmierci, ale walczyć i zginąć za ojczyznę to jest honor. Dla takiej sprawy jak niepodległa Polska, nie żal i życie poświęcić.



Byłam łączniczką. Przybrałam pseudonim Nina Górska. Nie wiem, skąd mi się wpadło do głowy to nazwisko, ale imię wzięłam po mamie, która zmarła krótko przed wojną. Miała na imię Janina, więc w skrócie Nina. Należałam do batalionu Parasol, jednak do powstania przystąpiłam na Placu Kościeleckich. Dostaliśmy rozkaz, by przejść stamtąd do Śródmieścia. Któregoś dnia, gdy przechodziłam Marszałkowską, o mało nie zginęłam, uratował mnie przypadek. Na ulicy były barykady, przez które przepuszczano ludność pojedynczo. Starszy pan, który stał przede mną, bardzo się spieszył do córki i poprosił mnie, bym go przepuściła. Tym uratował mi życie. Kiedy przechodził przez barykadę zastrzelił go snajper. Bardzo wielu ludzi ginęło na barykadach, właśnie w czasie przechodzenia. Śmierć zresztą czaiła się na każdym kroku, jednak przez cały czas przyświecała nam jedna myśl: pokonać Niemców.


Po ogłoszeniu kapitulacji Niemcy wyznaczyli miejsca, gdzie mają się stawić mieszkańcy Warszawy. Wszystkim kazali opuścić stolicę. Z Warszawy Zachodniej pani Basia trafiła najpierw do Pruszkowa, gdzie był przejściowy obóz w naprawczych zakładach kolejowych. Stamtąd przydzielono Ją do transportu kolejowego jadącego w głąb Rzeszy. Przez dziesięć dni podróżowali w wagonach towarowych do Halle. Tam więźniów podzielono i pani Barbara trafiła do Stumsdorfu. Pracowała tam fizycznie na torach kolejowych. Jej obowiązkiem było zasypywanie lejów po bombach.
W obozie pracy w Niemczech była do kwietnia 1945 roku, do czasu wyzwolenia przez Amerykanów. Do Polski wróciła w 1946 roku. Trafiła na Śląsk do Bytomia i tam pracowała w hutnictwie. Miał to być pobyt tymczasowy, jednak minęło prawie pół wieku, tyle czasu trwała ta prowizorka. Nigdy nie wstąpiła do PZPR-u, chociaż co rusz otrzymywała deklaracje do podpisania. Wszystkie lądowały jednak na dnie szuflady biurka.
Przez to jednak życie nie było łatwiejsze, wręcz przeciwnie. Ale mężnie znosiła trudy, nie zgorzkniała, zachowała otwarty umysł i pogodę ducha.
W 2004 roku szeregowy Barbara Sosińska otrzymała awans na stopień podporucznika Wojska Polskiego (dokument widoczny na zdjęciu) i jest to jedyna pamiątka tamtych czasów...

(zdjęcia dzięki uprzejmości rodzinnego archiwum bohaterki)

czwartek, 28 lipca 2016

Na oko czyli ile?

Nie jest tajemnicą, że ani talentu, ani pasji do gotowania nie przejawiam, gotuję, bo muszę. Owszem, czasami coś mnie najdzie i lubię poeksperymentować czyli na przykład zrobić coś z niczego, zwłaszcza różne sałatki. Nie zawsze też trzymam się przepisów, coś dorzucę, coś zamienię, czasem sama coś wymyślę z inspiracji resztek w lodówce. Natomiast wpadam w panikę, gdy mam kilkoro gości, nigdy nie wiem jaką ilością ich nakarmić, logistyk ze mnie żaden.
Inaczej bywa z ciastami, bo tu jednak składniki są ważne, kolejność czynności, temperatura pieczenia itd. Tu jest mało okazji do kombinowania. Mam od teściowej przepis na babę, która jej wychodziła perfekcyjnie, mnie nie wyszła nigdy! Do drożdżówki sie nie dotykam, to specjalność mojego męża i dobrze, nie każdy musi robić wszystko.
Najwięcej okazji do eksperymentowania ze składnikami dostarczają sałatki i to lubię najbardziej, ale mam koleżanki, które sztywno trzymają się receptury i u nich nie przejdą sformułowania typu: szczypta soli, odrobina cynamonu, musztardy do smaku, kilka oliwek... Wiele osób ma z takimi miarkami problem. Tak jak oczywiste jednak wydają się szczypta, garść, kilka sztuk - tak już mniej oczywiste są : na oko, wedle uznania, na czubku noża, ciut ciut, nie za wiele, niepełna łyżka...
Sama czasami zastanawiam się, co to znaczy zagęścić do konsystencji śmietany? Ale jakiej? Jogurty też bywają różne... Albo mam w przepisie na ciasto: wyrabiać do momentu, aż ciasto samo odchodzi od ręki. To dla mnie bardzo subiektywne, nie mówiąc, że nie lubię niczego wyrabiać ręcznie!
A czy udało Wam się kiedyś gotować coś, nie doprowadzając do wrzenia? U mnie niewykonalne.
Ciastka wychodzą zbyt grube lub zbyt cienkie, gofry nie tak chrupiące jak w punkcie sprzedaży. Nigdy nie udało mi się zrobić kotletu devolay - masakra. Gdy ktoś pyta o przepis na kruszonkę do ciasta,to trudno jest precyzyjnie określić składniki, trzeba to poczuć w palcach, ja tak mam, bo może być za twarda lub zbyt sypka.
Nie dla wszystkich proste czynności są oczywiste i dlatego chyba wiele osób ogląda filmiki w sieci z laptopem pod ręką. Nie mówiąc już o pewnych tajemnicach kulinarnych typu: jak długo smażyć, w jakiej kolejności dodawać składniki, kiedy solić lub wcale, jak najlepiej odgrzewać?
Przy tej okazji przypomniały mi się określenia, które wszyscy znają, ale mało kto potrafi powiedzieć dokładnie, ile to jest:
KRZTYNA lub KRZYNA (nie mam ani krztyny cierpliwości)
OCIUPINA (ociupinkę popieprzyć)
CHWILA/MOMENT (za chwilę będę gotowa)
ŹDZIEBKO (posuń sie ździebko, bo spadnę)
CZĄSTKA (cząstka pomarańczy...)
PIĘDŹ (nie posiada ani piędzi ziemi)
Nie tęskniąc zupełnie za udziałem w konkursie Master szef pozdrawiam znad kubka pysznej kawy....
Gdyby był ktoś zainteresowany najprostszym i niezbyt kalorycznym deserem polecam taki oto przepis:
> 1 kg owoców - jabłka lub gruszki pokrojone na małe kawałki
> cynamon i cukier
> tłuszcz do wysmarowania formy
> składniki na kruszonkę
Naczynie żaroodporne wysmarować tłuszczem i obsypać bułką tartą. Cząstki owoców wymieszać z cukrem i cynamonem, wyłożyć do naczynia. Wszystko zasypać kruszonką, wstrząsnąć naczyniem, by kruszonka równomiernie wypełniła naczynie. Piec w piekarniku do zrumienienia kruszonki.
Można jeść lekko ciepłe z serkiem homo lub śmietaną - PYCHA!


poniedziałek, 25 lipca 2016

Tego nie wiedziałam o Szymborskiej....

Kupiłam tę książkę, bo widziałam wcześniej film Katarzyny Kolendy-Zalewskiej o podróżach Wisławy Szymborskiej i liczyłam, że z opowieści Michała Rusinka dowiem się więcej o poetce.
I nie zawiodłam się.
Podejrzewam, że nie każdy do tej książki trafi, więc podzielę się swoimi refleksjami po lekturze i tymi fragmentami, które szczególnie zwróciły moją uwagę.
Fajnie poczytać o wielkiej poetce Noblistce jako o zwykłym-niezwykłym człowieku, o Jej dniu codziennym, nawykach, upodobaniach, skromności i pisaniu wierszy.
Książka NIC ZWYCZAJNEGO pełna jest anegdot i humoru sytuacyjnego, autor (osobisty sekretarz poetki) zdradza kulisy życia wybitnej osoby, ale nie zdradza zbyt wiele, namalowany przez niego obraz jest pełen podziwu, ciepła, wyrozumiałości i troski.
Michał Rusinek został sekretarzem Szymborskiej niejako przez przypadek, poszedł z polecenia znajomej, która słyszała, że poetka poszukuje profesjonalnej pomocy do kontaktów z mediami, po otrzymaniu wiadomości o przyznaniu Nagrody Nobla. Był bardzo młody, tuż po studiach, a ujął poetkę prostym rozwiązaniem problemu: telefon dzwoniący bez ustanku. Po prostu przeciął kabel...
genialnie proste, ale w stylu Szymborskiej, bo miała specyficzne poczucie humoru, także na swój temat.Michała Rusinka nazywała poetka swoim pierwszym sekretarzem.

Lubiła palić i paliła dużo, z niechęcią przyjmowała zakazy, czasami swoje spotkania i podróże uzależniała od tego czy będzie mogła zapalić papierosa. Nawet pobyt w szpitalu nie stanowił przeszkody. Gdy leżała w domu pod tlenem trzeba było tak zorganizować przerwy na papierosa , żeby nie wysadzić mieszkania w powietrze. Mawiała, że ten nałóg pomaga w pisaniu wierszy. Z takim argumentem żaden lekarz nie ośmielił się dyskutować.

Nie lubiła podróżować daleko i nie znosiła udzielania wywiadów. Planowała najwyżej jedną zagraniczną podróż w roku, a każdy wyjazd połączony był ze zwiedzaniem zbiorów sztuki w muzeach, świątyniach, galeriach. Wolała sztukę romańską od gotyckiej i przedkładała Vermeera nad Salvadora Dali , gdyż w sztuce stawiała na prostotę i brak patosu. Patos był jej obcy. Nie lubiła nawet gdy ktoś zbyt poważnie interpretował jej wiersze. Uważała, że w poezji najważniejsza jest ironia i poczucie humoru.

Z domu wyjeżdżała dwa razy do roku: do Zakopanego i Lubomierza, do przyjaciół, w towarzystwie których mogła być sobą, a nie sławną poetką. Z Lubomierza zawsze przywoziła jakieś nowe wiersze.
W trakcie podróży kazała fotografować się przed tablicami z nazwami miejscowości, czasem śmiesznymi lub dziwnymi i potem układała limeryki z ich udziałem.
Jej słabością był kicz, kiczowate prezenty kupowali dla niej goście, których często zapraszała, ale takie dary musiały posiadać jakieś drugie dno, musiały ją rozśmieszyć, zadziwić. Jeśli były po prostu w złym guście, wyrzucała je na śmietnik lub przeznaczała na loteryjki, które organizowała dla przyjaciół i znajomych. Wiele było zabawy, gdy ktoś z gości wylosował podarowany przez siebie przedmiot.
Miała nieprzeciętne poczucie humoru, także na własny temat, uwielbiała filmy Woody Allena, ale nigdy nie udało się jej spotkać go osobiście, chociaż czyniono starania w tym kierunku.

Miała słabość do pikantnych skrzydełek z KFC, które zamawiała namiętnie w dużych ilościach. Kiedyś dostała nawet od firmy specjalny talon uprawniający do otrzymywania darmowych kubełków, ale nie skorzystała z niego, twierdziła, że jej nie wypada.

Wiersze pisała w łóżku lub w wygodnym fotelu, biurko służyło do „szurania papierami” czyli załatwiania ważnych spraw i przeglądania dokumentów.
Ciekawiła ją zawsze codzienność, która przewijała się często w jej wierszach lub anegdotach, nazywanych podsłuchańcami:
Na ławeczce
Na początku podobały mi się wszystkie kobiety: grube, chude, starsze, młodsze, blondynki, brunetki. Potem zacząłem trochę przebierać – raczej młodsze, raczej blondynki niż brunetki, a najlepiej szatynki, szczupłe, ale nie kościste. Jeszcze później zacząłem gustować w przyćmionych lampkach, cichej muzyce, cienkiej bieliźnie i dwóch kieliszkach dobrego wina na stoliku. Myślałem, że mi się smak coraz bardziej sublimuje, a to były początki impotencji….

Umarła tak jak żyła, skromnie, nie absorbując zbytnio innych swoją osobą. Jeszcze przed śmiercią chciała obejrzeć film, który należy też do moich ulubionych „12 gniewnych ludzi”, ale nie starczyło już sił…


Portret : CC BY- SA 3.0 Wikimedia Commons by J.Vojnikov
Zdjęcie z papierosem : https://womenoclock.com/2015/05/16/wislawa-szymborska-il-16-maggio-1973/

sobota, 23 lipca 2016

Poseł stażysta...

Z góry przepraszam za niezgodny z profilem bloga temat dzisiejszego posta, ale gdy obejrzałam wiadomości po powrocie z wojaży, to myślałam, że to prima aprilis!
Bo kto mógłby przypuszczać, że w naszym parlamencie obu izb takie rzeczy się dzieją. Myślałam, że nic mnie już nie zdziwi, ale okazuje się, że inwencja naszych posłów i senatorów bywa niewyczerpywalna.
Nie będę wyliczać, czego owi parlamentarzyści sie dopuszczają, bo niektórzy pewnie oglądali lub słyszeli.
Innych zachowań wymaga sie już nie tylko od posła, ale od człowieka cywilizowanego w ogóle. Jaki przykład idzie do młodego pokolenia, skoro z mównic sejmowych takie inwektywy padają i jak mamy uczyć dzieci demokracji i śmiałego zadawania pytań (bo kto wszak pyta, nie błądzi), skoro słyszymy od marszałków, że w sejmie i senacie nie wolno dyskutować, co niektórych wycisza się, a jeszcze inni środkowe palce pokazują...
Wywołani do raportu na temat swego zachowania zaprzeczają jak dzieci w szkole, a gdy ktoś mówi : ale ja widziałem! odpowiadają, że to tamci zaczęli pierwsi. Ludzie , czy to sejm czy szkoła podstawowa?

Abstrahując od tego, kto tych przedstawicieli narodu wybierał (trudno poznać kogoś z listy wyborczej, a na spotkania z kandydatami mało kto chodzi) zadam pytanie: czy kandydaci na posłów i senatorów nie powinni odbywać stażu? Przecież od nowo zatrudnionych na wszelakich stanowiskach wymaga sie sprawdzenia w sytuacjach różnych, doszlifowania umiejętności praktycznych, pokazania sie od każdej strony. Tymczasem posłowie/senatorowie, nie dość, że nie mają przygotowania do pełnienia swoich funkcji, a niektórzy nawet wysłowić poprawnie się nie potrafią, to "zatrudniani" są od razu na całą kadencję i czasem ani razu nie zaistnieją na parlamentarnej scenie. A kasa sie należy czy pracują efektywnie czy nie.
Siedzą tylko, pół biedy jeśli słuchają i guziki naciskają. Może naiwna jestem, ale gdyby sprawdzić co niektórych w okresie stażowym, to pewnie trzeba by towarzystwu podziękować i brać następnych.
Ale z tego co obserwuję, pewna grupa posłów wybierana jest od lat na każdą kadencję, jakby abonament wykupili i nikt nie wymaga od nich sprawozdań, co porabiali w parlamencie przez 4 lata, a sale sejmowe pustawe, przynajmniej w ciągu dnia, bo porą późną to zbierają się wszyscy jak na sabat czarownic. Żadna z przepychanek w dodatku nie kończy sie niczym konstruktywnym, a nieliczni posłowie wiedzą w ogóle, o co chodzi, bo przysypiają.
Największy jednak mój sprzeciw budzi praca posłów w tzw. komisjach śledczych - czy wybrani do udziału w śledztwie mają dostateczne kwalifikacje, czy mają jakie takie pojęcie w czym rzecz, czy wiedzą, jakie pytania zadać, aby tezę udowodnić lub jej zaprzeczyć...wątpię.
Na koniec taka jeszcze refleksja z posiedzeń rządu i wcale nie o kompetencje mi chodzi. Zdziwiło mnie, że gdy ministrowie zbierają sie w sali obrad, to na stołach czeka na nich nie tylko kawa, herbata i inne drinki, ale ciasteczka, owoce itd. itp.
Powie ktoś : ważni ludzie, ciężko pracują. Jak my wszyscy, ja też pracuję, głową i fizycznie, szkolenia odbywam, na zebrania biegam i robotę do domu nieraz zabieram, a pies z kulawą nogą nie zapyta czy herbatki na zebranie zrobić i czy po całym dniu pracy, a przed zebraniem połączonym ze szkoleniem obiad jadłam. Herbatę robię sobie sama, kanapki przynoszę z domu, a gdy czajnik elektryczny odmówi współpracy robimy zrzutkę na nowy. Sponsorów brak, niestety...

środa, 20 lipca 2016

Dom pod Dobrym Aniołem

Dom pod Dobrym Aniołem
to nie nazwa.
Adres?
Też raczej nie!
Dom pod anielskim skrzydłem
to przystań -
ze ścianą lasu w tle.

Przycupnięty między łąkami
żniwnym polom
kłania się wpół.
Dom pod Dobrym Aniołem -
to otwarty
na oścież ogród
i gościnny stół.

Przybywasz z drogi
strudzony,
by spokój odnaleźć
wśród ciszy.
Dom pod anielskim skrzydłem.
Adres?
U Bogdana i Gabrysi.

Znaleźliśmy taki dom, wracając z czeskich wojaży. Fakt tym bardziej niezwykły, że gospodarze Bogdan i Gabrysia zaufali nam i zostawili pod naszą opieką wszystko, co kochają, a sami leczą się w sanatorium. Opiekując się zwierzętami (psem, sarenką i kurami)korzystamy z uroków okolicznych lasów i chociaż to Śląsk, a kopalnia o krok, dom naszych gospodarzy stoi wśród pól, pod lasem. Codziennie chodzimy na spacery, spędzając w lasach po 4-5 godzin dziennie, nawet pogoda nie jest przeszkodą.
Gdy znudzi nam się cisza lasu siadamy w altanie z książką lub spacerujemy po dużym ogrodzie, jedząc jabłka. Na śniadania robimy jajecznicę z jajek od domowych kurek. W wolnych od spacerów chwilach zdążyłam zrobić dżem z porzeczek i mus z jabłek. Gospodarz zostawił nam także złowionego własnoręcznie karpia, którego zjedliśmy na obiad, a właściwie dwa, bo ryba była duża.
Oczywiście przeszliśmy okoliczne szlaki wzdłuż i wszerz, podziwiając przyrodę i miejscowe ciekawostki.
W wędrowaniu najmilsze są niespodzianki, takie jak staw pośrodku lasu, z ławeczką i miejscem na ognisko.
Wielu właścicieli tutaj trzyma konie, niektóre do pracy w polu, a inne pod wierzch, przynajmniej tak wyglądają...
Na małym wzniesieniu między polami znajdujemy pozostałości jakiegoś komina, sadząc po zagłębieniach terenu wybierano tu glinę i wypalano cegły, ale być może się mylę...
Nietypowa droga krzyżowa z symbolicznymi płaskorzeźbami, prowadząca do cmentarza i kolejny akcent symboliczny - ostatnia stacja drogi krzyżowej czyli złożenie do grobu tuz pod bramą cmentarza.
Takie pióro i inne ślady walki znaleźliśmy w lesie, kilka razy także widzieliśmy z oddali sarny i daniela, a na ziemi mnóstwo śladów ich kopyt.
Żal tylko, że jeżyny dojrzeją już po naszym wyjeździe, a grzybów niestety nie ma, znaleźliśmy raptem dwa jadalne, natomiast muchomorów wielkie okazy rosną nawet przy drodze.
Nie są to oczywiście wszystkie ciekawostki, na które trafialiśmy w naszych wędrówkach, ale post nie może być tak długi, żeby czytelników nie zanudzać, lepiej zostawić niedosyt.

niedziela, 17 lipca 2016

Nie tylko zwiedzanie...

Wyjazdy urlopowe wiążą się nie tylko z poznawaniem nowych miejsc i smaków regionalnych, ale z tym co cenię najbardziej czyli z poznawaniem ludzi i ich historii oraz z tym, co nie zawsze nas cieszy czyli nieprzewidzianymi przygodami w podróży.
Czekaliśmy kiedyś na przystanku autobusowym w pobliżu naszego hotelu, aby dostać się do Decina.Autobusem, bo na miejscu chciał wypić piwo "toczene", bo najsmaczniejsze. Upał był straszny, nawet gadać się nam nie chciało, więc czekaliśmy milcząc.Na przystanek przyszedł mężczyzna niewysoki, drobnej budowy, ale widać było, że praca fizyczna nie jest mu obca.Gdy wsiadaliśmy i trzeba było zagadać do kierowcy, żeby kupić bilet mężczyzna zapytał czy jesteśmy z Polski? Usiadł blisko nas i cała drogę rozmawialiśmy.
Okazało się, ze od 30 lat mieszka w Czechach, pracuje jako budowlaniec i czasami zapomina, jak wyrazić to, co chce powiedzieć po polsku, bo rzadko ma możliwość porozmawiania z Polakami. Zapytany kiedy był w kraju i czy ma rodzinę odpowiedział, ze nie był w Polsce od bardzo dawna, chociaż pod Częstochowa ma siostrę i brata. Czemu ich nie odwiedza? Bo latem w budownictwie jest najwięcej roboty i nie dostanie urlopu, a zimą gdy zastój, brakuje na bilet do Polski.Zastanowiło mnie to, bo przecież wyjechał z kraju chyba po to, żeby poprawić sobie byt, a wyszło na to samo...
Nie zdążyłam jednak go o to zapytać, bo wysiadł wcześniej . Uścisnął nam ręce ze słowami: cieszę się, że państwa poznałem!
Druga historia zmroziła nam krew w żyłach.Wybierając się w góry zostawiliśmy samochód na parkingu w miejscu podobnym, jak na zdjęciu, tyle, że bez barierek.Po powrocie ze szlaku wróciliśmy do auta i mąż poprosił, żebym patrzyła na drogę, bo widoczność była kiepska, a musiał cofnąć auto.Do dziś nie wiemy jak to się stało, ale samochód zamiast cofać staczał się w dół i po drugiej próbie zatrzymał się na skraju nabrzeża.Serce zamarło mi w klatce, w ustach sucho, a w głowie pytanie: i co teraz?
Obok w samochodzie spał jakiś Czech, wysiadł, pomógł mężowi zablokować koła i przepchnąć auto do tyłu. Ja też pchałam, nie wiem czy to moje pchanie coś pomogło, ale wierzcie mi, że w takich chwilach wstępują w człowieka nadludzkie siły... Gdy szczęśliwie uchroniliśmy nasz samochód przed wpadnięciem do strumienia ze sporej wysokości uściskaliśmy Czecha serdecznie!
A swoją drogą, kto to widział sytuować w takich miejscach parking?
Trzeci element naszego podróżowania bardzo mnie oburzył.Po przekroczeniu na powrót granicy Polski i skierowaniu się w stronę Śląska zauważyłam przy drogach podwójne tablice z nazwami miejscowości, po polsku i po niemiecku. Takie jak na zdjęciu powyżej lub np. Mochów/ Mochau. Mało tego, na jednej z większych tablic widniał napis typu: nazwa gminy, a pod spodem wielkimi literami HERZLICH WILLKOMMEN. Myślę sobie: no bez przesady, czy ja jestem w Polsce czy w strefie niemieckiej? Jakoś nie widziałam podobnych zabiegów za naszymi granicami. Gościnność gościnnością, ale bez przesady. Rozumiem podwójne nazwy w sklepach strefy przygranicznej, gdzie tubylcy obu krajów chodzą na zakupy, ale na Śląsku? W necie znalazłam informację na temat zniszczonych tablic w języku niemieckim i jakoś nikt z komentujących nie widział nic dziwnego w tych podwójnych tablicach, a jedynie podkreślano skandaliczny postępek, świadczący o nietolerancji sprawców... czy tylko ja jestem zdziwiona? Pewnie, ze nie pochwalam wandalizmu, ale chyba wiecie, o co mi chodzi?

Na osłodę wcześniejszych, niezbyt słodkich rozważań pamiątkowe zdjęcie z czeskiej piwiarni, gdzie kufel piwa w upalny dzień smakował jak nigdy, piana jak śmietana i świat stawał się piękniejszy...
Nie jestem smakoszką piwa, ale to piwo, w takim kuflu smakowało naprawdę wybornie!

czwartek, 14 lipca 2016

Miasto niespodzianek

Szukając miejsca na nocleg w Czechach kierowaliśmy się 3 kryteriami:ma być blisko szlaków, ma być niedrogo i nie trzeba posiadać karty kredytowej, bo nie mamy.Padło na Decin, a właściwie jego przedmieście, ale kryteria zostały spełnione. Przyznam, że czytaliśmy o czeskiej Szwajcarii co nieco, nie przyglądając się za bardzo miastu Decin, na mapie wyglądało na dość duże, więc pierwsza myśl: z miasta do miasta? Dobrze, że choć szlaki blisko!
Nawet nie przypuszczaliśmy, że samo miasto sprawi nam taką miłą niespodziankę, bo można się zdziwić, zwiedzając je i wędrując licznymi szlakami miejskimi.Położone wśród gór, fascynuje widokami. Gdy po raz pierwszy przeszliśmy trasę 6 km z hotelu do centrum nie mogliśmy nasycić oczu widokami i trasa minęła migiem...
Położone nad Łabą, rozległe, z wieloma pięknymi miejscami, które niekiedy widujemy tylko na szlakach górskich, jest jednocześnie spokojne, z małym ruchem samochodowym, jakby senne, a jedynymi wędrowcami wydają się turyści. Połączenia autobusowe bardzo dobre, kierowcy uczynni, w autobusach brak tłoku.
W mieście zwracają uwagę fontanny i pomniki, tutaj akurat zainteresował nas pomnik M.Tirsa, założyciela szkoły rozwoju fizycznego Towarzystwa Gimnastycznego Sokół i chociaż w Decinie spędził mało czasu, doczekał się pomnika.
Po Łabie pływają statki, łodzie motorowe i pontony, rzeka toczy swe wody leniwie. Poświęcając cały dzień i mnóstwo kasy można wykupić rejs aż do Saksońskiej Szwajcarii, z obiadem na statku i zwiedzaniem miast po drodze.
W środku miasta w drodze do ZOO widzimy przed sobą taką oto skałę, a na niej przecudnej urody budynek i zastanawiamy się co tez to za obiekt i czy uda się do niego dotrzeć?
Okazało się, że jest to Pastyrska stena, na którą można wspiąć się w sposób profesjonalny z odpowiednim wyposażeniem sprzętowym.Jak się domyślacie wolałam wejść na górę w tradycyjny sposób czyli na nogach szlakiem turystycznym.
Doszliśmy do zameczku z wieżą, a tam niespodzianka - kawiarnia z widokiem na całe miasto, ceny przyzwoite, pyszne zimne piwo i lody, domowe ciasta i pizza dla głodnych.
Z punktu widokowego doskonale widoczny Zamek Decin, ale o nim będzie osobno przy okazji innych czeskich zamków. Jest ich w Czechach tyle, że gdyby zatrzymywać się we wszystkich, nigdy nie dotarlibyśmy do celu.
Dobrnęliśmy w końcu do ogrodu zoologicznego, który rozmiarami i charakterem przypomina ZOO w Płocku, wiele elementów przeznaczonych dla dzieci i co mi się spodobało, to grafik karmienia zwierząt, a każde karmienie połączone z pogadanką w wykonaniu opiekuna. My akurat trafiliśmy na niedźwiedzie, które na obiad dostały całe wiadro ryb i rozprawiły się z nimi w parę minut. To, czego nie spotkałam w innych ogrodach to ptaszarnia, w której ptaki fruwają wolno, ocierają się o nasze włosy w locie lub spacerują miedzy stopami i trzeba bardzo uważać, żeby nie nadepnąć. Można tez na wysokości wzroku podejrzeć jak małe zeberki wiją gniazdo.
Sporo jest na Łabie mostów, z jednego punktu widokowego naliczyłam ich pięć, a podejrzewam, że jest o wiele więcej, niektóre pięknie przystrojone kwiatami.
Na koniec tej relacji widok z naszego hotelowego okna wieczorną porą, nasz pokój miał okno dachowe i sporo czasu stałam w tym oknie o różnych porach dnia, aby nacieszyć oczy....

poniedziałek, 11 lipca 2016

Poznajcie Ceske Svycarsko

Miało być o kolejnym zamku, ale tak zachwyciła mnie Czeska Szwajcaria, że postanowiłam pokazać Wam i namówić na wycieczkę, bo szlaki są łatwe, więc kto nie był, musi to zobaczyć!
Zacumowaliśmy w Decinie, o którym napiszę osobno, a właściwie w jednej z dzielnic, z której do centrum jest ok.6km
Pierwszego dnia ruszyliśmy do miejscowości Hrensko, która jest odpowiednikiem naszego Zakopanego - stąd wkraczamy na szlaki Parku Narodowego Czeska Szwajcaria. Nie będę się wymądrzać o nazwie itp., to można sobie wygooglować. skały zbudowane sa tu z piaskowca tak kruchego, że ustawicznie wietrzeją i w przekroju przypominają szwajcarski ser - takie było moje pierwsze skojarzenie.Poza tym, nie trzeba jechać aż do Szwajcarii, aby móc zachwycić się górami podobnego typu. Jedyną łyżką dziegciu w całym tym morzu zachwytów jest fakt, że miejscowi mówią po niemiecku, rosyjsku, trochę po angielsku, ale po polsku wcale.
W każdym razie dogadać się można, choć nie wszędzie obsługa jest miła, niektórzy sprawiają wrażenie, jakby pracowali za karę, a przecież turyści zostawiają tam mnóstwo kasy.

W Hrensku więc weszliśmy na szlak, który doprowadził nas do jednej z największych atrakcji turystycznych w Europie czyli do Pravcickej Brany o wysokości 16m (sam otwór). Brama jest także z piaskowca, więc kiedyś pewnie runie, ale nas już nie będzie...
Dojście do Pravcickiej brany jest łatwe, wchodzą tam i ludzie starsi i dzieci i psy wszelkich ras i o dziwo we wszystkich lokalach na górze i na dole spotkać można miski z wodą dla psów. Wyobrażacie sobie jak to jest pić herbatę pod taką skałą?
W dodatku można obejść ją dookoła, dobrze, że aparat jest cyfrowy, bo dawno skończyłby się nam film. Oczywiście żaden opis nie odda tego, co można zobaczyć na własne oczy dookoła głowy, a niektóre punkty widokowe zapierają dech, chociaż nie mam lęku wysokości to trzymałam się kurczowo barierki, przynajmniej w niektórych miejscach.
Oto Pravcicka Brana w całej okazałości, zdjęcie zrobione z trasy dojścia, po lewej widać budynek restauracji, za którym kupuje się bilety wstępu, aby te wszystkie atrakcje obejrzeć z bliska. Widoczne są także barierki, które pokazują, jak kręta jest droga na górę.
Dojście do Pravcickej Brany to tylko jedna trzecia szlaku. schodząc spod kamiennego mostu do rozwidlenia dróg skierowaliśmy się w drogą Gabrieli (ok. 1 godz.)do Przystanku Mezni Louka, gdzie weszliśmy na szlak niebieski, prowadzący do Edmundovych Soutesek. Są to odprawy łodziami rzeką Kamienicą. Do jednej łodzi wsiada ok.20 osób
Flisak prowadzi łódź odpychając się drągiem od dna i opowiadając anegdoty i jak się można domyślać, niewiele zrozumieliśmy, bo chociaż legenda głosi, że nasze języki są podobne, to spróbujcie zrozumieć Czecha...a tłumaczył na niemiecki, owszem - na polski ani dudu. I tak płynęliśmy sobie ok.30 minut, mijając łodzie płynące z naprzeciwka, po czym wysiedliśmy, by ruszyć w dalszą drogę na nogach do następnej przesiadki na łodzie - innej drogi nie ma!
W trakcie rejsu po Kamienicy flisak pokazuje głazy zwierzakopodobne, drzewa rosnące do góry nogami lub funduje pasażerom prysznic w postaci wodospadu...
Trasa przejścia pomiędzy przystankami łodzi Edmundovej Souteski wiedzie takimi urokliwymi drogami, chodnikami częściowo wykutymi w skale. Trasa ta powstała pod koniec XIX wieku i z małymi przeróbkami jest udostępniana do dziś.No i pewnie wcześniej łodzie wyglądały inaczej...
Wreszcie powrót do Hrenska na kolację - byliśmy w trasie od 9.30 do ok.18, zmęczeni, ale na tyle zauroczeni, że po 2 dniach pokonaliśmy tę trasę jeszcze raz...
Polaków spotykaliśmy bardzo mało, wszędzie pełno Niemców, Słowaków, Rosjan oraz słychać czasem angielski. Płacić można zarówno w koronach, jak i w euro, najtańsze zakupy oczywiście w Kauflandzie :-)
Do usłyszenia, o ile Wam się nie znudziło...

piątek, 8 lipca 2016

Pani na zamku...

Dziś witam was z Czech i przepraszam , jeśli nie wszystkim komentuję na blogach, ale wyjazdowy Internet bywa kapryśny, nie mówiąc o czasie przeznaczonym na łazikowanie, a wieczorem gdy wracamy, to nawet mrugać nie mam siły.
Obiecałam wpis o zamkach i pasjach, więc o wędrowaniu po czeskiej Szwajcarii będzie później. Zdjęć mam tyle, że do grudnia mi starczy, ale nie martwcie się, nie będę was zanudzać tylko tym!
W drodze na Zamek Czocha zaciekawiły nas ruiny zamku w miejscowości Świecie. Brama do zamku zamknięta, przed bramą napis WŁASNOŚĆ PRYWATNA, ale obok kręciła się pani z jakimś opryskiwaczem w rękach. Zapytaliśmy czy możemy obejrzeć, a pani na to, że za opłatą 5 zł opowie chętnie o zamku i przedstawiła się jako właścicielka.
Zamek MIECZ pochodzi z XIV wieku, spalił się dwukrotnie, rozbudowywany w XVI i XVIII wieku. Obecni właściciele są stosunkowo młodymi ludźmi, ona z wykształcenia archeolog, on artysta rękodzielnik, specjalność chyba metaloplastyk, bo z pietyzmem odrestaurowuje kraty i wszelkie elementy metalowe na zamku.Zachwycili mnie pasją zaprogramowana na całe życie i życie następnego pokolenia. Nie chcą odbudować ruin szybko i tanio. Pracują starymi metodami, przez co nawet pogoda sprawia im trudności, bo zaprawy murarskie według dawnych receptur nie lubią deszczu ani skwaru.
Godnym podziwu jest także fakt, iż właściciele odkopali niemalże ten zamek spod ziemi, wywieźli z jego terenu tony gruntu, który przykrywał obiekt na wysokość 6 metrów, z murów obronnych widoczne było ok.50 cm.
Poważnym problemem były rosnące wszędzie drzewa, które należało tak usunąć, aby korzenie nie naruszyły tego, co zostało po dawnej budowli.
Na zdjęciu powyżej widoczne wieża kościelna oraz karczma. Wieża uratowana w ostatniej chwili przed rozbiórką - właścicielce marzy się, aby kiedyś można było udzielać w niej ślubów, bo posiada jeszcze nadal akt konsekracji.Obok stoi gospoda, która czeka na zadaszenie i tam z kolei dobre miejsce na przyjęcie weselne. Kraty w oknach karczmy pamiętają XVI wiek, mąż rękodzielnik pieczołowicie je piaskował i konserwował, aby przywrócić im dawne piękno.
Przed bramą wjazdową właścicielka zrobiła nam fotkę na pamiątkę, a my obiecaliśmy wrócić za kilka lat, aby podziwiać postęp prac.W murze, który jest częściowo odbudowany widać różne kolory kamienia, a ich kolor zależy od wieku oraz od tego czy leżały pod grubą warstwą ziemi.
Na tym zdjęciu widać fragment pałacu z XVIII już wieku i co znamienne, pałac chociaż dużo młodszy od zamku, został zniszczony nie tyle przez pożar i działanie czasu, co przez grabieże i brak szacunku dla zabytku. Czyżby dla wieży kościelnej i przyległych budynków złodzieje mieli więcej szacunku?
Na fragmencie muru obronnego znaleźliśmy dowód wiekowości zwiedzanej budowli, co mąż uwiecznił na zdjęciu...
Na ostatniej fotce widać, ile jeszcze pracy przed właścicielami, a ile już zostało zrobione wiemy z opowieści przewodniczki oraz ze śladów wewnątrz budowli, bo jak mówiłam jest to praca żmudna, na całe lata, gdy odtwarza się każdy szczegół według istniejącej dokumentacji i przerywa się roboty zależnie od niesprzyjającej pogody, humoru tzw.fachowca, dostaw surowca lub zmiany koncepcji archeologa.
Jestem pełna podziwu dla pasji tych ludzi, którzy wkładają swój majątek i siły w ocalenie zabytku od całkowitej ruiny i pragną udostępniać go w przyszłości zgodnie z założoną koncepcją, a nie jedynie dla celów komercyjnych.
Do usłyszenia wkrótce....

wtorek, 5 lipca 2016

Wyjechałam i donoszę...

Pozdrawiam wszystkich z Dolnego Śląska i Karkonoszy... wyjechałam sobie w poszukiwaniu czynnego wypoczynku, zabytków oraz zachwycającej przyrody.
Miejsce noclegowe urocze, mamy do dyspozycji ogród z sadzawką, są też króliki, kurki, indyki, do nóg czasem łasi się piękny, długowłosy kot, który poluje na rybki w sadzawce...
Już na pierwszym spacerze odkryliśmy w pobliżu naszej kwatery Pałac Pakoszów, w którym mieści się hotel z restauracją - trochę żal, bo można zwiedzić pałac tylko z zewnątrz i ewentualnie parter.
Za to w parku podziwiać można interesujące rzeźby i krzewy róż. Wśród turystów przeważa język niemiecki, miejscowych raczej nie stać na kawę czy obiad w pięciogwiazdkowym hotelu...

Najbliższa okolica to nie tylko pałac i widok na górę Chojnik z ruinami zamku, to także pięknie położone stawy , z taflą gładką jak lustro, w której odbija się niebo, a gałęzie niektórych drzew dotykają wody, jakby chciały napić się prosto z czaszy zbiornika. w czasie spacerów słyszymy szum rzeki Kamiennej, której zakola ciągle mijamy. Za kilka tygodni dojrzeją owoce na krzewach malin, ale nas już tu nie będzie...warto wyjechać z domu, aby te wszystkie piękne rzeczy mieć w zasięgu ręki.


W następnym poście donosić będę o zamkach i ludziach z pasją, którzy te zamki ratują od całkowitej ruiny...

sobota, 2 lipca 2016

Trzy po trzy...

Wybrałam się do banku. W banku pobrałam numerek w biletomacie (taki myk dla dobra klienta) i zasiadłam na wygodnej kanapie, bo zwolniło się miejsce. Nad stanowiskami dla interesantów wyświetlały się kolejne numery. Obok mnie zasiadły dwie panie i popijając wodę byłam świadkiem takiej oto rozmowy:
- Który ma pani numer, bo ja 63. Tyle tych ludzi dziś, a myślałam, że szybko pójdzie, bo ja tylko po emeryturę.
- Ja też po pieniądze i przelew muszę zrobić. Mam 64 numerek, więc trochę poczekamy, bo dopiero 51 wyświetlają...
- Czemu to tak długo trwa? O, tamta pani to udaje, że pracuje, nikt nie siedzi przed okienkiem, a ona ciągle coś pisze, a my czekamy...
- One tak wszystkie, no niech pani patrzy, ile ich tu jest, a tylko dwa okienka czynne, ciągle gdzieś wychodzą. A pani czemu z bankomatu nie wypłaca? Po co tyle czekać?
- Ja już mam 84 lata i wolę w banku, słabo widzę. O, pobrudziła się pani.
- A bo lody jadłam i kapało, a nie powinnam, bo tyję..
- Ale skąd, szczupła pani jest. Ja kiedyś byłam grubsza, ale z wiekiem chudnę, jak dożyję 90-ki to wiatr mnie porwie.
- Nie wygląda pani na 84 lata, to ile już na emeryturze?
- Poszłam w wieku 55 lat, bo w przedszkolu pracowałam. Ten bank to dziadostwo, żeby tyle czasu na te parę groszy czekać!
- To taka mała ta emerytura?
- No pewnie! A mogłam w Kanadzie mieszkać i w kolejkach nie czekać...
- Jak to? Kanada to daleko.
- Córki tam dwie mam, gdy byłam młodsza to jechałam do nich co 3 lata i córki chciały, żebym u nich została. A ja głupia wróciłam do Polski, bo syn tu został z mężem, mąż mnie zdradzał, milicjantem był. Wróciłam, żeby syna ożenić i małżeństwo ratować. Syn jest dużo młodszy od córek, nie chciałam go samego z ojcem zostawić, potrzebował mnie.
- I co? wszystko dobrze się skończyło?
- A gdzie tam! Syn sie rozwiódł i nawet wnuków nie mam, a mąż zmarł i sama zostałam. Teraz nigdzie nie polecę, za stara jestem...
- To syn może sie panią zaopiekować...ale niezgrabna jestem, plama mi po tych lodach zostanie.
- A skąd, syn też wyemigrował, niezbyt często sie odzywa...
- Ale krzepko pani wygląda jak na taki wiek, który to numerek teraz?
- Chyba 57, o teraz 58 - ta pani teraz idzie, my jeszcze trochę...
I takim oto sposobem wysłuchałam historii , jakich wiele. Ciekawe, co stanie się moim udziałem następnym razem?