Środek dnia, ruchliwa ulica.Starszy pan, stał wsparty o rower, głową dotykając słupa sygnalizacji świetlnej. Pewnie czekał na zmianę świateł.
Szliśmy do galerii handlowej, na pocztę i po chleb. Nasz ulubiony.
Wracamy, a pan nadal stoi. Podchodzę, bo coś mnie w jego staniu niepokoi.
Pytam, czy wszystko dobrze. Pan prosi by zadzwonić po taksówkę.
Jego oddech i ogólny stan świadczą raczej za tym, by dzwonić po pogotowie.
Mąż się ze mną zgadza, wyjmuję telefon i dzwonię na 112. Kilka sygnałów, odbiera dyspozytorka, opowiadam, co zaszło, pani łączy z pogotowiem.
Tu już czekam dłużej, na dworze zimno, czekam cierpliwie. Odbiera kolejna dyspozytorka, jeszcze raz seria pytań. Pan podpowiada, że jest trzeźwy! Wreszcie zgłoszenie odebrane.
Pan ocknął się i prosi by zadzwonić do córki, w kieszeni ma telefon. Wyjmuję aparat z jego kurtki, córka nie odbiera, piszę smsa: ojciec zasłabł na ulicy, czekamy na pogotowie.
Pytam pana czy choruje na cos, tak na serce, ale ma w kieszeni lekarstwo. Sięgam do drugiej kieszeni, jest buteleczka z kroplami, podaje panu do ust, wypija kilka kropel.
Stoimy na środku ulicy, auta jadą jeden za drugim do galerii. Nikt się nie zainteresował, zaczynamy główkować, skąd tu wziąć krzesło, by pan usiadł, bo zaczął jęczeć, prosi by dzwonić znowu, bo on chyba umiera...może z pobliskiej apteki? Ręka mu opadła i nie ma siły położyć jej z powrotem na kierownicy roweru. Do apteki nie dojdzie...
- Niech pan jeszcze wytrzyma, dzwonię jeszcze raz, taksówka przyjechałaby szybciej!
Znowu wyciągam telefon, ale ręka zmarznięta, nie mogę go włączyć, palce sztywne! Mąż wypatruje ambulansu z wszystkich kierunków. Ja w myślach powtarzam zasady pierwszej pomocy, w razie czego.
Jedzie karetka, macham z chodnika, ale jadą dalej w kierunku apteki, mąż biegnie na czerwonym świetle by ich zawrócić.
Wreszcie mogę odetchnąć. Dwóch panów wyskakuje z karetki, łapią mężczyznę pod ręce, ten osuwa się na chodnik, wyjmują nosze, bo nie mogą go wsadzić do auta. Obiecali zabrać też rower.
Pytam tylko czy możemy już iść, sanitariusz potwierdza, więc szybkim krokiem wracamy do domu, zmarznięci na kość.
Mam nadzieję, że pan przeżył i ma się lepiej, a córka zaopiekowała się nim po powrocie ze szpitala.