Takie historie to splot wydarzeń jak z filmu akcji. Sami zresztą oceńcie.
Mąż znajomej wybrał się w delegację, miał lecieć samolotem do Szwecji. Wylot zaplanowano z Warszawy, pojechał więc dzień wcześniej i po nocy w hotelu udał się na lotnisko. Wsiadł do samolotu, wszystko odbyło się jak zwykle.
Tego samego ranka znajoma szykowała się do pracy, córka spała w pokoju obok.
Poranny rytuał zakłócały ciągle telefony, numer nieznany, więc znajoma pomyślała, że to znów jakiś natrętny sprzedawca nowego konta w banku lub pani z telefonii komórkowej.
Ponieważ telefon dzwonił natrętnie, a makijaż był skończony postanowiła wreszcie odebrać i zrugać tego kogoś po drugiej stronie. Okazało się, że to dzwoni jej mąż z pożyczonego aparatu, bo jego własny został w samolocie, który kazano im opuścić w pośpiechu. Najpierw wyszła stewardesa i nakazała założyć maseczki, bo gdzieś ulatniał się dym, później jednak kapitan podjął decyzję o opuszczeniu przez wszystkich samolotu. A nie były to ćwiczenia. Pasażerowie mieli oczekiwać na podstawienie następnego samolotu.
Gdy opowiadał w szczegółach przebieg zdarzenia, znajoma czuła się coraz słabiej i gdy wstała nagle by włożyć spodnie, poczuła jak coś chrupnęło jej w plecach. Zawołała więc córkę, streściła w skrócie kto dzwonił i co mówił i poprosiła o pomoc w założeniu spodni, bo nie mogła się ruszyć.
Córka na to , że coś jej słabo i zemdlała, szczęśliwie upadając na łóżko w sypialni. Znajoma zaczęła główkować, jak ją ocucić, bo nadal nie mogła się ruszyć. Wymyśliła, że jeśli uda jej się nogą zrzucić córkę z łóżka, to ta odzyska przytomność i tak się stało.
Upewniwszy się, że córce nic nie jest, zadzwoniła po kogoś do opieki, by córka, choć dorosła nie została sama w domu i taksówką jakoś pojechała do pracy, rejestrując się w międzyczasie do lekarza. Nie zawsze można tak sobie po prostu nie zjawić się w pracy...a zaczęła przynajmniej chodzić. O prowadzeniu auta samodzielnie nie było jednak mowy.
Tego samego dnia mąż wrócił ze stolicy. Zrezygnował z lotu służbowego, stwierdzając, że spotkania w Szwecji nie były na tyle ważne, że musi tam być, chociaż podejrzewam, że z innego powodu...
Znajoma długo chodziła na rehabilitację kręgosłupa, a u córki stwierdzono anemię. Poza tym większych ekscesów nie było...
Na prośbę zaprzyjaźnionej blogerki zamieszczam jej apel o przygarnięcie kotków i jeśli możecie, podajcie info dalej...
A TUTAJ link do jej bloga.
poniedziałek, 31 lipca 2017
piątek, 28 lipca 2017
Deszcz dedykacji
Dziś dedykacje dla dwóch super blogerek oraz dla bogerów w wersji zbiorowej i z przymrużeniem oka.
Pierwsza nie jest nowa (dedykacja, nie blogerka), po małym liftingu zamieszczam ją jako promocję blogu, gdyż wpisałam ten wierszyk u Anny w komentarzach z okazji pierwszej rocznicy blogowania, ale komentarz nie jest promocją.
Druga dedykacja dla Anabell, bo czytam jej blog na tyle długo, by móc parę słów napisać.
Niektórzy z Was znają obie panie, kto nie zna, niechaj koniecznie zajrzy...
Anna o ciuchach i drobiazgach
Wpadnij do Anny
na chwilkę
tam dobry klimat
zastaniesz.
Przy książce, z Melindądo pary plotkują
przemiłe panie.
Choć blog ma
roczek z okładem
autorka z sercem
na dłoni
przygarnie Cię przyjacielsko
przed złym
humorem uchroni.
A gdy już wpadniesz
do Anny
rozgościsz się z przyjemnością,
bo Anna
i jej komentatorki
przychylne są
nowym gościom.
U Anabell nic specjalnego
Co by tu jeszcze?
Nic specjalnego –
Niech was nie zmylą
te słowa,
bo ich autorka
na swoim blogu
treści ciekawe chowa.Trochę o życiu
codziennym pisze,
o ręcznych misternych
Robótkach,
o tym co cieszy,
o zdrowia meandrach,
o wielkich i małych
smutkach.
Ale najczęściej zerka
ciekawie
w zawiłe wiedzy
zakątki.
Czyta mądrości
i dla nas wyławia
„najsmakowitsze” wątki.
Gdy trafisz kiedyś
w gościnne progi
do Anabell, bo tak
się przedstawia –
Nie rozczarujesz się
ani trochę.
Zapuszczaj więc śmiało
żurawia…
Trzecia dedykacja dla blogujących panów, których sporo w blogosferze, a piszą nie tylko o polityce czy równie męskich sprawach. Tutaj linki do ich blogów, byście nie musieli szukać -
ASMODEUSZ,
ANZAI,
RADEMENES II,
Trzej muszkieterowie?
Słowem szermują
w wiedzę bogaci,
poglądów bronią zaciekle.
Każdy z nich
kilka blogów prowadzi,
kłócić potrafią
się pięknie.
Każdy historiinisko się kłania
i racjonalnym sądom,
nie cierpią fałszu
i zakłamania, więc
rzadko kiedy błądzą.
To Asmodeusz i Rademenes
z Anzai też
do kompletu.
Jak znana trójka
z Dumas Aleksandra,
umysłu być mogą
podnietą.
Więc jeśli lubisz
inne spojrzenie
na świat wokół,
historię i ludzi -
zajrzyj koniecznie
do trzech muszkieterów,
u nich się nigdy
nie znudzisz.
Pierwsza nie jest nowa (dedykacja, nie blogerka), po małym liftingu zamieszczam ją jako promocję blogu, gdyż wpisałam ten wierszyk u Anny w komentarzach z okazji pierwszej rocznicy blogowania, ale komentarz nie jest promocją.
Druga dedykacja dla Anabell, bo czytam jej blog na tyle długo, by móc parę słów napisać.
Niektórzy z Was znają obie panie, kto nie zna, niechaj koniecznie zajrzy...
Anna o ciuchach i drobiazgach
Wpadnij do Anny
na chwilkę
tam dobry klimat
zastaniesz.
Przy książce, z Melindądo pary plotkują
przemiłe panie.
Choć blog ma
roczek z okładem
autorka z sercem
na dłoni
przygarnie Cię przyjacielsko
przed złym
humorem uchroni.
A gdy już wpadniesz
do Anny
rozgościsz się z przyjemnością,
bo Anna
i jej komentatorki
przychylne są
nowym gościom.
U Anabell nic specjalnego
Co by tu jeszcze?
Nic specjalnego –
Niech was nie zmylą
te słowa,
bo ich autorka
na swoim blogu
treści ciekawe chowa.Trochę o życiu
codziennym pisze,
o ręcznych misternych
Robótkach,
o tym co cieszy,
o zdrowia meandrach,
o wielkich i małych
smutkach.
Ale najczęściej zerka
ciekawie
w zawiłe wiedzy
zakątki.
Czyta mądrości
i dla nas wyławia
„najsmakowitsze” wątki.
Gdy trafisz kiedyś
w gościnne progi
do Anabell, bo tak
się przedstawia –
Nie rozczarujesz się
ani trochę.
Zapuszczaj więc śmiało
żurawia…
Trzecia dedykacja dla blogujących panów, których sporo w blogosferze, a piszą nie tylko o polityce czy równie męskich sprawach. Tutaj linki do ich blogów, byście nie musieli szukać -
ASMODEUSZ,
ANZAI,
RADEMENES II,
Trzej muszkieterowie?
Słowem szermują
w wiedzę bogaci,
poglądów bronią zaciekle.
Każdy z nich
kilka blogów prowadzi,
kłócić potrafią
się pięknie.
Każdy historiinisko się kłania
i racjonalnym sądom,
nie cierpią fałszu
i zakłamania, więc
rzadko kiedy błądzą.
To Asmodeusz i Rademenes
z Anzai też
do kompletu.
Jak znana trójka
z Dumas Aleksandra,
umysłu być mogą
podnietą.
Więc jeśli lubisz
inne spojrzenie
na świat wokół,
historię i ludzi -
zajrzyj koniecznie
do trzech muszkieterów,
u nich się nigdy
nie znudzisz.
wtorek, 25 lipca 2017
Historie ukryte w skansenach.
Wiele już razy wspominałam, że lubię skanseny i wszędzie gdzie bywamy, a jest taka możliwość, odwiedzamy, chłoniemy ich atmosferę, wyobrażamy sobie ówczesne życie i za każdym razem dziwimy się, jak życie ludzi było wtedy proste i trudne jednocześnie.
Tym razem zabieram Was do skansenu w Starej Lubovnej na Spiszu, u podnóża pięknego zamku, o którym będzie później. Być może ktoś z czytelników zna te strony i chętnie sobie przypomni.
We wrotach wita nas sympatyczna dziewczyna i wręcza ulotkę w języku polskim, dzięki czemu możemy samodzielnie zwiedzać skansen, odczytując niezbędne informacje z tekstu i nie śpiesząc się.
W skansenie jest 16 obiektów dużych oraz kilka mniejszych, takich jak kapliczka, karuzela, domek zabaw, sypańce czyli małe spichlerze oraz szkoła.
Od wejścia już rzuciła nam sie w oczy piękna cerkiew greckokatolicka pod wezwaniem św.Michała Archanioła z 1833 roku. W dniach ważnych świąt odprawiane są tu jeszcze nabożeństwa w języku starocerkiewnosłowiańskim.
To, co widzicie na zdjęciu to barokowy ikonostas z 1763 roku. Pod sufitem wisi drewniana konstrukcja, przedstawiana jako przedmiot magiczny, wykonany (według legendy) na podstawie wzoru z marzenia sennego z czasów epidemii cholery.
Jest to tzw. Rydwan Jahwe czyli Tron Boży.
Wielką ciekawostką okazały się zdobione belki stropowe, niektóre nawet z XVII wieku. Stropy w chatach podtrzymywane były przez 3-5 belek, zależnie od wielkości domu. Na belkach w skansenie zachowała się dawna ornamentyka - motywy solarne, roślinne, napisy w językach szaryskim, niemieckim i rusińskim. W kulturze ludowej belkom takim przypisywano znaczenie magiczne, kładziono pod nimi ochrzczone dziecko, ciężko rodzącą kobietę, umierającego, który długo konał. Pod belkami błogosławiono też młodych przed ślubem.
W chatach zgromadzonych w skansenie przywołano różne okresy w życiu człowieka od narodzin do śmierci.
Górne zdjęcie pokazuje izbę położnicy, która leżała na łóżku pod specjalną płachtą, a ozdoby w kolorze czerwonym i poduszeczki z igłami miały chronić matkę i dziecko od złych spojrzeń. Do pierwszej kąpieli dolewano wody święconej, a zawartość balii wylewano pod drzewo. Wiele obrządków związanych z narodzinami miało znaczenie magiczne.
Dolne zdjęcie pokazuje izbę przygotowaną na wesele.
Wesele poprzedzały 3 zapowiedzi czytane w kościele, potem odbywało się zawarcie małżeństwa, zawsze w poniedziałek, bo w niedzielę młodzi żegnali się z rówieśnikami. We wtorek panna młoda przenosiła się z wyprawą do domu świekry.
Te dwa zdjęcia ukazują dom zabaw, gdzie zgromadzono zabawki ówczesnych dzieci, z drewna i szmat, konie na biegunach itp. Dolne zdjęcie przedstawia pomysłową karuzelę, jak napisano - udźwig kosza wynosił 18 kg.
W jednej z chałup nowszego typu umieszczono ekspozycję szkoły ludowej z okresu międzywojennej Republiki Czechosłowackiej, z mieszkaniem nauczyciela umieszczonym obok sal lekcyjnych. Miał blisko do pracy.
Ostatnie fotografie ukazują dwie odmienne sytuacje. Na pierwszej widzimy czuwanie przy zmarłej, tu także elementy wierzeń, które stosowane są i dzisiaj w niektórych rejonach Polski - zasłanianie luster, zatrzymywanie zegara, wkładanie nieboszczykowi monety do dłoni.
Zmarłą kobietę ubierano do trumny w strój z wesela, gdyż miało ją to chronić przed ogniem czyśćcowym.
Dolna fotografia ukazuje efekt pracy ówczesnych druciarzy, reperujących po wsiach naczynia. Na Spiszu istniały całe wsie druciarzy, którzy żyli z naprawiania naczyń i chodzili za zarobkiem do Rumunii, Jugosławii, Węgier oraz na Ruś Podkarpacką.
Mnie zdziwiło poszanowanie dla misternej pracy druciarzy oraz dla przedmiotów w ogóle, które warto było naprawiać, a nie wyrzucać na śmietnik.
To tyle ze skansenu, większa dawka informacji byłaby przesadą. Postaram się swoje doniesienia wakacyjne przeplatać z postami o innym charakterze, w końcu wakacje trwają...
Tym razem zabieram Was do skansenu w Starej Lubovnej na Spiszu, u podnóża pięknego zamku, o którym będzie później. Być może ktoś z czytelników zna te strony i chętnie sobie przypomni.
We wrotach wita nas sympatyczna dziewczyna i wręcza ulotkę w języku polskim, dzięki czemu możemy samodzielnie zwiedzać skansen, odczytując niezbędne informacje z tekstu i nie śpiesząc się.
W skansenie jest 16 obiektów dużych oraz kilka mniejszych, takich jak kapliczka, karuzela, domek zabaw, sypańce czyli małe spichlerze oraz szkoła.
Od wejścia już rzuciła nam sie w oczy piękna cerkiew greckokatolicka pod wezwaniem św.Michała Archanioła z 1833 roku. W dniach ważnych świąt odprawiane są tu jeszcze nabożeństwa w języku starocerkiewnosłowiańskim.
To, co widzicie na zdjęciu to barokowy ikonostas z 1763 roku. Pod sufitem wisi drewniana konstrukcja, przedstawiana jako przedmiot magiczny, wykonany (według legendy) na podstawie wzoru z marzenia sennego z czasów epidemii cholery.
Jest to tzw. Rydwan Jahwe czyli Tron Boży.
Wielką ciekawostką okazały się zdobione belki stropowe, niektóre nawet z XVII wieku. Stropy w chatach podtrzymywane były przez 3-5 belek, zależnie od wielkości domu. Na belkach w skansenie zachowała się dawna ornamentyka - motywy solarne, roślinne, napisy w językach szaryskim, niemieckim i rusińskim. W kulturze ludowej belkom takim przypisywano znaczenie magiczne, kładziono pod nimi ochrzczone dziecko, ciężko rodzącą kobietę, umierającego, który długo konał. Pod belkami błogosławiono też młodych przed ślubem.
W chatach zgromadzonych w skansenie przywołano różne okresy w życiu człowieka od narodzin do śmierci.
Górne zdjęcie pokazuje izbę położnicy, która leżała na łóżku pod specjalną płachtą, a ozdoby w kolorze czerwonym i poduszeczki z igłami miały chronić matkę i dziecko od złych spojrzeń. Do pierwszej kąpieli dolewano wody święconej, a zawartość balii wylewano pod drzewo. Wiele obrządków związanych z narodzinami miało znaczenie magiczne.
Dolne zdjęcie pokazuje izbę przygotowaną na wesele.
Wesele poprzedzały 3 zapowiedzi czytane w kościele, potem odbywało się zawarcie małżeństwa, zawsze w poniedziałek, bo w niedzielę młodzi żegnali się z rówieśnikami. We wtorek panna młoda przenosiła się z wyprawą do domu świekry.
Te dwa zdjęcia ukazują dom zabaw, gdzie zgromadzono zabawki ówczesnych dzieci, z drewna i szmat, konie na biegunach itp. Dolne zdjęcie przedstawia pomysłową karuzelę, jak napisano - udźwig kosza wynosił 18 kg.
W jednej z chałup nowszego typu umieszczono ekspozycję szkoły ludowej z okresu międzywojennej Republiki Czechosłowackiej, z mieszkaniem nauczyciela umieszczonym obok sal lekcyjnych. Miał blisko do pracy.
Ostatnie fotografie ukazują dwie odmienne sytuacje. Na pierwszej widzimy czuwanie przy zmarłej, tu także elementy wierzeń, które stosowane są i dzisiaj w niektórych rejonach Polski - zasłanianie luster, zatrzymywanie zegara, wkładanie nieboszczykowi monety do dłoni.
Zmarłą kobietę ubierano do trumny w strój z wesela, gdyż miało ją to chronić przed ogniem czyśćcowym.
Dolna fotografia ukazuje efekt pracy ówczesnych druciarzy, reperujących po wsiach naczynia. Na Spiszu istniały całe wsie druciarzy, którzy żyli z naprawiania naczyń i chodzili za zarobkiem do Rumunii, Jugosławii, Węgier oraz na Ruś Podkarpacką.
Mnie zdziwiło poszanowanie dla misternej pracy druciarzy oraz dla przedmiotów w ogóle, które warto było naprawiać, a nie wyrzucać na śmietnik.
To tyle ze skansenu, większa dawka informacji byłaby przesadą. Postaram się swoje doniesienia wakacyjne przeplatać z postami o innym charakterze, w końcu wakacje trwają...
sobota, 22 lipca 2017
Krew na trawie...
Miał być ciąg dalszy doniesień z wyjazdu, ale komentarz Stokrotki pod ostatnim postem przypomniał mi pewną dawną historię, którą chcę się podzielić, jednak osoby o słabych nerwach proszone są o łyknięcie positivum...
Moi teściowie mieli kiedyś działkę, na której bywaliśmy, pomagaliśmy w różnych pracach, czasami jeździł tam mój mąż sam. Tak też wybrał się kiedyś by pomóc teściowi w usuwaniu starych drzewek owocowych.
Do dyspozycji miał skromne narzędzia, ale sił i ochoty do pracy sporo. Doświadczenia w pracy z siekierą nie miał zbyt wiele lub wcale, więc zdarzyło się, że w trakcie operowania siekierą sporych rozmiarów obciął sobie koniuszek palca.
Koniuszek mały, ale krwi było sporo. Mąż zostawił wszystko, pobiegł do pobliskiej przychodni przy zakładach chemicznych, gdzie na swoje szczęście trafił na życzliwego lekarza i doświadczoną pielęgniarkę. Koniuszek przyszyto, opatrunek jak złoto, miał tylko codziennie przychodzić na zmianę opatrunku. Jakoś wtedy nikt o ubezpieczenie i pesele nie pytał.
Były to czasy bez telefonów komórkowych, więc wyobraźcie sobie miny moich teściów, gdy przyjechali na działkę i zobaczyli taki widok - na środku działki stoi pieniek, na nim siekiera, dookoła mnóstwo krwi i ślady po bytności ich syna.
Sama w takiej sytuacji nie wiedziałabym, co robić. Na szczęście, zanim zdecydowali gdzie biec i co robić, mąż zdążył wrócić na działkę, bo wszystko zostawił jak stał, nawet się nie przebrał, aż dziw, że niczego nie ukradli.
Ja dowiedziałam sie o wszystkim ostatnia, bo byłam w domu. Poszkodowany chodził na zmiany opatrunku, nie będę Wam opisywać co robiła z palcem pielęgniarka, bo na samo wspomnienie mi słabo, ale dzięki temu nie ma PRAWIE śladu po tym wypadku.
Jedyne, czego nie udało się zarejestrować to miny teściów, wiele bym dała by je zobaczyć. Wiem - jestem bez serca...ale taki mały diabełek chyba tkwi w każdym z nas?
Moi teściowie mieli kiedyś działkę, na której bywaliśmy, pomagaliśmy w różnych pracach, czasami jeździł tam mój mąż sam. Tak też wybrał się kiedyś by pomóc teściowi w usuwaniu starych drzewek owocowych.
Do dyspozycji miał skromne narzędzia, ale sił i ochoty do pracy sporo. Doświadczenia w pracy z siekierą nie miał zbyt wiele lub wcale, więc zdarzyło się, że w trakcie operowania siekierą sporych rozmiarów obciął sobie koniuszek palca.
Koniuszek mały, ale krwi było sporo. Mąż zostawił wszystko, pobiegł do pobliskiej przychodni przy zakładach chemicznych, gdzie na swoje szczęście trafił na życzliwego lekarza i doświadczoną pielęgniarkę. Koniuszek przyszyto, opatrunek jak złoto, miał tylko codziennie przychodzić na zmianę opatrunku. Jakoś wtedy nikt o ubezpieczenie i pesele nie pytał.
Były to czasy bez telefonów komórkowych, więc wyobraźcie sobie miny moich teściów, gdy przyjechali na działkę i zobaczyli taki widok - na środku działki stoi pieniek, na nim siekiera, dookoła mnóstwo krwi i ślady po bytności ich syna.
Sama w takiej sytuacji nie wiedziałabym, co robić. Na szczęście, zanim zdecydowali gdzie biec i co robić, mąż zdążył wrócić na działkę, bo wszystko zostawił jak stał, nawet się nie przebrał, aż dziw, że niczego nie ukradli.
Ja dowiedziałam sie o wszystkim ostatnia, bo byłam w domu. Poszkodowany chodził na zmiany opatrunku, nie będę Wam opisywać co robiła z palcem pielęgniarka, bo na samo wspomnienie mi słabo, ale dzięki temu nie ma PRAWIE śladu po tym wypadku.
Jedyne, czego nie udało się zarejestrować to miny teściów, wiele bym dała by je zobaczyć. Wiem - jestem bez serca...ale taki mały diabełek chyba tkwi w każdym z nas?
środa, 19 lipca 2017
Hydraulik na wagę złota...
W ramach przerwy w relacjach z wypraw turystycznych podzielę się z Wami wątpliwymi atrakcjami w zakresie hydrauliki. Tuż przed wyjazdem przeżyliśmy mały potop w mieszkaniu. Tempo lania się wody było expresowe, uratowały nas przed zalaniem trzy rzeczy:
- zimna krew mojego męża, który szybko zakręcił zawór,
- refleks domowników, którzy rzucili się z ręcznikami na podłogę
- zwykły przypadek
Była sobota, mieliśmy odwieźć syna z partnerką na wesele do Żnina. Ofiarowałam się uprasować synowi koszulę, a że mam w kuchni przedłużacz do żelazka, to po rozstawieniu deski do prasowania poszłam do kuchni. Wchodzę i oczom nie wierzę - skądś leje się dołem woda...przecież nie mam w kuchni pralki!
Gdy krzyknęłam, wszyscy przybiegli na pomoc. Woda nie sikała na kuchnię, bo zawory i część rur zasłaniała szafka na liczniki, lała się dołem po podłodze, pod szafkami. Wodę udało sie szybko zebrać, chociaż martwiliśmy się o panele na podłodze.
Przed wyjazdem do Żnina wezwaliśmy pogotowie techniczne, nawet szybko przyjechali, ale jak spodziewaliśmy się, ONI nie są od tego, awaria w mieszkaniu należy do lokatora, ONI najwyżej mogą zakręcić wodę. Brzmi jak dowcip, ale nam nie było do śmiechu. Musieliśmy czekać do poniedziałku na pracowników spółdzielni mieszkaniowej. Pojechaliśmy do Żnina z duszami na ramionach, ale z drugiej strony zadowoleni, że nie stało się to podczas naszej nieobecności.
W poniedziałek przyszli panowie ze spółdzielni, powtarzając, że awarie za zaworem nie leżą w ich gestii, że to do lokatora należy. Czyli co? Gdybym była samotną staruszką, to musiałabym zostać bez wody do czasu znalezienia hydraulika? A za co płacimy prawie stówkę w ramach eksploatacji mieszkania?
Panowie jednak okazali ludzką twarz, popatrzyli, napocili się i znaleźli przyczynę awarii czyli dziurę na palec w kolanku, co widać na zdjęciu.
Nie mówiłam już nic na to, że zniszczyli kawałek tapety na zlewem, bo okazało się, że rury są tak zakamieniałe, iż woda przestała lecieć i musieli walić w ścianę, by wznowić przepływ. Oczywiście przy tej czynności odpadło kawał tynku pod tapetą.
Teraz właśnie mój mąż nakleja kafelki w miejsce zniszczonej tapety, bo takiej samej już nie dostaniemy...
Panowie przyszli zlikwidować awarię, ale nie przynieśli żadnych części zamiennych. Mój mąż przyniósł z piwnicy torbę ze swoimi skarbami, z których to panowie skwapliwie skorzystali, nawet pakuły do uszczelniania mieliśmy własne. Powie ktoś, ze w takim razie mąż mógł naprawić wszystko sam. Otóż nie, bo przy takich okazjach trzeba rozmontować licznik do wody i zaplombować na nowo.
Pojechaliśmy w góry w nadziei, że pod naszą nieobecność nie zaleje nas powtórnie z innej dziury...
Po powrocie dowiedzieliśmy się, że miała miejsce seria potopów - u mojego syna w Poznaniu i u mojego ojca. U syna woda lała się przez próg z korytarza, a u ojca sąsiedzi z góry zalali sufit w salonie.
Dziwne jest to, że blok, w którym mieszka mój tato ma prawie tyle lat co ja, ale blok mojego syna ma około półtora roku! Strach pomyśleć co będzie dalej!
Pozdrawiam nadal wakacyjnie i strzeżcie się awarii w mieszkaniach.
- zimna krew mojego męża, który szybko zakręcił zawór,
- refleks domowników, którzy rzucili się z ręcznikami na podłogę
- zwykły przypadek
Była sobota, mieliśmy odwieźć syna z partnerką na wesele do Żnina. Ofiarowałam się uprasować synowi koszulę, a że mam w kuchni przedłużacz do żelazka, to po rozstawieniu deski do prasowania poszłam do kuchni. Wchodzę i oczom nie wierzę - skądś leje się dołem woda...przecież nie mam w kuchni pralki!
Gdy krzyknęłam, wszyscy przybiegli na pomoc. Woda nie sikała na kuchnię, bo zawory i część rur zasłaniała szafka na liczniki, lała się dołem po podłodze, pod szafkami. Wodę udało sie szybko zebrać, chociaż martwiliśmy się o panele na podłodze.
Przed wyjazdem do Żnina wezwaliśmy pogotowie techniczne, nawet szybko przyjechali, ale jak spodziewaliśmy się, ONI nie są od tego, awaria w mieszkaniu należy do lokatora, ONI najwyżej mogą zakręcić wodę. Brzmi jak dowcip, ale nam nie było do śmiechu. Musieliśmy czekać do poniedziałku na pracowników spółdzielni mieszkaniowej. Pojechaliśmy do Żnina z duszami na ramionach, ale z drugiej strony zadowoleni, że nie stało się to podczas naszej nieobecności.
W poniedziałek przyszli panowie ze spółdzielni, powtarzając, że awarie za zaworem nie leżą w ich gestii, że to do lokatora należy. Czyli co? Gdybym była samotną staruszką, to musiałabym zostać bez wody do czasu znalezienia hydraulika? A za co płacimy prawie stówkę w ramach eksploatacji mieszkania?
Panowie jednak okazali ludzką twarz, popatrzyli, napocili się i znaleźli przyczynę awarii czyli dziurę na palec w kolanku, co widać na zdjęciu.
Nie mówiłam już nic na to, że zniszczyli kawałek tapety na zlewem, bo okazało się, że rury są tak zakamieniałe, iż woda przestała lecieć i musieli walić w ścianę, by wznowić przepływ. Oczywiście przy tej czynności odpadło kawał tynku pod tapetą.
Teraz właśnie mój mąż nakleja kafelki w miejsce zniszczonej tapety, bo takiej samej już nie dostaniemy...
Panowie przyszli zlikwidować awarię, ale nie przynieśli żadnych części zamiennych. Mój mąż przyniósł z piwnicy torbę ze swoimi skarbami, z których to panowie skwapliwie skorzystali, nawet pakuły do uszczelniania mieliśmy własne. Powie ktoś, ze w takim razie mąż mógł naprawić wszystko sam. Otóż nie, bo przy takich okazjach trzeba rozmontować licznik do wody i zaplombować na nowo.
Pojechaliśmy w góry w nadziei, że pod naszą nieobecność nie zaleje nas powtórnie z innej dziury...
Po powrocie dowiedzieliśmy się, że miała miejsce seria potopów - u mojego syna w Poznaniu i u mojego ojca. U syna woda lała się przez próg z korytarza, a u ojca sąsiedzi z góry zalali sufit w salonie.
Dziwne jest to, że blok, w którym mieszka mój tato ma prawie tyle lat co ja, ale blok mojego syna ma około półtora roku! Strach pomyśleć co będzie dalej!
Pozdrawiam nadal wakacyjnie i strzeżcie się awarii w mieszkaniach.
sobota, 15 lipca 2017
Dwie wyprawy
Nie wiem czy wytrzymacie te wszystkie relacje, ale powróciłam w pielesze domowe i będę Was zanudzać obrazkami i opowiastkami z wakacji.
Pierwsza wyprawa do Niedzicy, zamek pewnie wiele osób zna, ja też kiedyś byłam, ale nie płynęłam statkiem przez jezioro Czorsztyńskie do ruin drugiego zamku. Rejs bardzo przyjemny, może poza muzyką, bo pan kapitan żywił zamiłowanie do disco polo.
W czasie rejsu zbierały sie nad nami ciemne chmury i gdy dopłynęliśmy do celu, biegiem dotarliśmy na zamek by schronić się w ruinach. Burza dogoniła nas szybko. Mówię Wam, co to było za przeżycie! Dobrze, że ruiny na szczycie wzniesienia zaopatrzono w jakieś szyby i drzwi, bo nie wiem czy pisałabym dziś ten tekst...
Wróciliśmy już innym stateczkiem, bo kursują tam trzy i kilka gondoli, ale w takiej gondoli w czasie burzy to nie chciałabym być...
Druga wyprawa to wyjazd do Szczawnicy i długi marsz ścieżką spacerowo-rowerowa na Czerwony klasztor. Kiedyś była to fajna spacerowa trasa, teraz zrobiła się rowerowa autostrada. Po przejściu 12 kilometrów nie mieliśmy ochoty wracać tą samą droga. Wsiedliśmy więc do słowackiej łodzi i spłynęliśmy Dunajcem do Szczawnicy. A Szczawnica...cóż drugie Zakopane, więc tak szybko nas już tam nie zobaczą...
Nasz system nerwowy ratowało tylko wczesne wstawanie i wyruszanie na szlak przed tabunem innych urlopowiczów.
Zdziwiło mnie, że sporo grup dzieci, nawet nie młodzieży pływa pontonami i kajakami po Dunajcu i w większości jest to chyba słowacka inicjatywa. Czyżby mieli luźniejsze przepisy o bezpieczeństwie, bo niektóre pontony wydały mi się przeładowane.
Wkrótce inne wyjazdowe ciekawostki.
Pierwsza wyprawa do Niedzicy, zamek pewnie wiele osób zna, ja też kiedyś byłam, ale nie płynęłam statkiem przez jezioro Czorsztyńskie do ruin drugiego zamku. Rejs bardzo przyjemny, może poza muzyką, bo pan kapitan żywił zamiłowanie do disco polo.
W czasie rejsu zbierały sie nad nami ciemne chmury i gdy dopłynęliśmy do celu, biegiem dotarliśmy na zamek by schronić się w ruinach. Burza dogoniła nas szybko. Mówię Wam, co to było za przeżycie! Dobrze, że ruiny na szczycie wzniesienia zaopatrzono w jakieś szyby i drzwi, bo nie wiem czy pisałabym dziś ten tekst...
Wróciliśmy już innym stateczkiem, bo kursują tam trzy i kilka gondoli, ale w takiej gondoli w czasie burzy to nie chciałabym być...
Druga wyprawa to wyjazd do Szczawnicy i długi marsz ścieżką spacerowo-rowerowa na Czerwony klasztor. Kiedyś była to fajna spacerowa trasa, teraz zrobiła się rowerowa autostrada. Po przejściu 12 kilometrów nie mieliśmy ochoty wracać tą samą droga. Wsiedliśmy więc do słowackiej łodzi i spłynęliśmy Dunajcem do Szczawnicy. A Szczawnica...cóż drugie Zakopane, więc tak szybko nas już tam nie zobaczą...
Nasz system nerwowy ratowało tylko wczesne wstawanie i wyruszanie na szlak przed tabunem innych urlopowiczów.
Zdziwiło mnie, że sporo grup dzieci, nawet nie młodzieży pływa pontonami i kajakami po Dunajcu i w większości jest to chyba słowacka inicjatywa. Czyżby mieli luźniejsze przepisy o bezpieczeństwie, bo niektóre pontony wydały mi się przeładowane.
Wkrótce inne wyjazdowe ciekawostki.
środa, 12 lipca 2017
Dzień ślimaka ;-)
O szlakach wokół Zawoi jeszcze będzie, jeśli ktoś znudzony, to niechaj poczeka na inne tematy. Dziś donoszę już z nowego miejsca, bo opuściliśmy Beskid i jesteśmy w Pieninach, a ściślej na Spiszu.
Nie będę robić wykładu na temat historii i przyrody tej krainy, bo to możecie sobie wygooglować, powiem tylko, że pięknie tu, a większa część Spiszu przypadła po wojnie Czechosłowacji, dziś Słowacji i Polsce zostawiono tylko kilka wsi. W jednej z nich mieszkamy i mamy stąd bazę wypadową w Pieniny.
Na pierwszym zdjęciu utrwaliłam widok z naszego okna, czasami widzę na łące owce lub idące drogą krowy, oczywiście rasy polskiej. Sporo jest także rowerzystów, a do granicy kilka kroków.
Drugie zdjęcie to miejscowy wodospad kacwiński, do którego dojść można spacerkiem w kilka minut.
Wreszcie kapliczki, ta niebieska z 1923 roku po polskiej, a ta biała z 1944 roku po słowackiej stronie.
Nasze spacery tutaj obfitują w obserwacje przyrodnicze, bo mnóstwo tu różnych roślin, jak na olbrzymiej łące i ślimaków, które wychodzą na drogę. W Zawoi pełno było brązowych ślimaków bez domków na grzbiecie, a tu typowe wielgachne ślimaki z domkami.
Niestety auta rozjeżdżają je na miazgę. W dowód wdzięczności dla matki natury podnosiliśmy te biedne ślimaki z jezdni i zanosili w trawę, by choć trochę ich uratować przed rozjechaniem.
Wiem, że to Syzyfowa praca, ale to taki nasz mały wkład w ochronę przyrody czyli dzień ślimaka...
Na koniec ciekawostki ze słowackiej strony - ładny kościółek (zauważyłam, że jest tu ich o wiele więcej, niż w Czechach), stare mogiły na wiejskim cmentarzu, mapa wioski, gdzie kupiłam lody, a mąż tutejsze piwo i ambona pod lasem (dziś o świcie słyszałam strzały, słowo daję!)
Burze są tu codziennie, ale jakoś nie przeszkadzają w zwiedzaniu.
Do zobaczenia ;-)
Nie będę robić wykładu na temat historii i przyrody tej krainy, bo to możecie sobie wygooglować, powiem tylko, że pięknie tu, a większa część Spiszu przypadła po wojnie Czechosłowacji, dziś Słowacji i Polsce zostawiono tylko kilka wsi. W jednej z nich mieszkamy i mamy stąd bazę wypadową w Pieniny.
Na pierwszym zdjęciu utrwaliłam widok z naszego okna, czasami widzę na łące owce lub idące drogą krowy, oczywiście rasy polskiej. Sporo jest także rowerzystów, a do granicy kilka kroków.
Drugie zdjęcie to miejscowy wodospad kacwiński, do którego dojść można spacerkiem w kilka minut.
Wreszcie kapliczki, ta niebieska z 1923 roku po polskiej, a ta biała z 1944 roku po słowackiej stronie.
Nasze spacery tutaj obfitują w obserwacje przyrodnicze, bo mnóstwo tu różnych roślin, jak na olbrzymiej łące i ślimaków, które wychodzą na drogę. W Zawoi pełno było brązowych ślimaków bez domków na grzbiecie, a tu typowe wielgachne ślimaki z domkami.
Niestety auta rozjeżdżają je na miazgę. W dowód wdzięczności dla matki natury podnosiliśmy te biedne ślimaki z jezdni i zanosili w trawę, by choć trochę ich uratować przed rozjechaniem.
Wiem, że to Syzyfowa praca, ale to taki nasz mały wkład w ochronę przyrody czyli dzień ślimaka...
Na koniec ciekawostki ze słowackiej strony - ładny kościółek (zauważyłam, że jest tu ich o wiele więcej, niż w Czechach), stare mogiły na wiejskim cmentarzu, mapa wioski, gdzie kupiłam lody, a mąż tutejsze piwo i ambona pod lasem (dziś o świcie słyszałam strzały, słowo daję!)
Burze są tu codziennie, ale jakoś nie przeszkadzają w zwiedzaniu.
Do zobaczenia ;-)
niedziela, 9 lipca 2017
Zawojskie ciekawostki
Zawoja to nie tylko Babia Góra, chociaż turyści głównie dla tej góry ściągają, szczególnie w weekendy.
Dziś chcę pokazać rozmaitości, które spotkaliśmy w czasie naszych wędrówek po ścieżkach między domami, polami, lasami.
Zabytkowe piwniczki w Zawoi - Czatoży, zachowały się tylko trzy...
Pomnik ku czci Władysława Szafera oraz Hugo Zapałowicza, miłośników Babiej Góry i pionierów ochrony przyrody w masywie babiogórskim.
Jedna z licznych kapliczek na terenie samej Zawoi, jak i na szlakach wokół Babiej Góry. Przy wielu kapliczkach stoją ławeczki, nawet o te na dużej wysokości zawsze ktoś dba, leżą świeże kwiaty, stoją znicze...
Drewniany kościół pod wezwaniem św. Klemensa męczennika zbudowany na planie krzyża w 1888 roku, zawiera belki z wcześniej datowanej świątyni z połowy XVIII w.
Kościół ma piękny, dość skromny wystrój, malowane drewno, nad ołtarzem głównym obrazy podobne do prawosławnych ikon, w oknach witraże przedstawiające świętych i błogosławionych. Wpisaliśmy się do księgi pamiątkowej.
Także z zewnątrz drewniany kościół wygląda ciekawie, górujący nad innymi budynkami, z ładnym skwerem i schodami prowadzącymi do głównego wejścia.
Takich powalonych drzew widywaliśmy sporo, przewracające się kolosy wyrywają nawet fragmenty skał z podłoża.
A tu niespodzianka - w jednym z ogrodów na turystycznym szlaku zobaczyliśmy trzy pawie, które wraz z kurami zamieszkiwały wiejskie podwórko. Skąd się tam wzięły nie wiemy, nie było kogo zapytać...
Wracaliśmy kiedyś w deszczu i naszym oczom ukazał się taki oto widok - owce schroniły się przed deszczem pod byle jak skleconym daszkiem, nawet one nie lubią moknąć...
Wiadomość z ostatniej chwili - dostaliśmy od naszych gospodarzy na kwaterze talerz domowego ciasta na niedzielny podwieczorek :-)
Dziś chcę pokazać rozmaitości, które spotkaliśmy w czasie naszych wędrówek po ścieżkach między domami, polami, lasami.
Zabytkowe piwniczki w Zawoi - Czatoży, zachowały się tylko trzy...
Pomnik ku czci Władysława Szafera oraz Hugo Zapałowicza, miłośników Babiej Góry i pionierów ochrony przyrody w masywie babiogórskim.
Jedna z licznych kapliczek na terenie samej Zawoi, jak i na szlakach wokół Babiej Góry. Przy wielu kapliczkach stoją ławeczki, nawet o te na dużej wysokości zawsze ktoś dba, leżą świeże kwiaty, stoją znicze...
Drewniany kościół pod wezwaniem św. Klemensa męczennika zbudowany na planie krzyża w 1888 roku, zawiera belki z wcześniej datowanej świątyni z połowy XVIII w.
Kościół ma piękny, dość skromny wystrój, malowane drewno, nad ołtarzem głównym obrazy podobne do prawosławnych ikon, w oknach witraże przedstawiające świętych i błogosławionych. Wpisaliśmy się do księgi pamiątkowej.
Także z zewnątrz drewniany kościół wygląda ciekawie, górujący nad innymi budynkami, z ładnym skwerem i schodami prowadzącymi do głównego wejścia.
Takich powalonych drzew widywaliśmy sporo, przewracające się kolosy wyrywają nawet fragmenty skał z podłoża.
A tu niespodzianka - w jednym z ogrodów na turystycznym szlaku zobaczyliśmy trzy pawie, które wraz z kurami zamieszkiwały wiejskie podwórko. Skąd się tam wzięły nie wiemy, nie było kogo zapytać...
Wracaliśmy kiedyś w deszczu i naszym oczom ukazał się taki oto widok - owce schroniły się przed deszczem pod byle jak skleconym daszkiem, nawet one nie lubią moknąć...
Wiadomość z ostatniej chwili - dostaliśmy od naszych gospodarzy na kwaterze talerz domowego ciasta na niedzielny podwieczorek :-)
czwartek, 6 lipca 2017
Tylko kilka słów...
Dziękując za wszystkie życzenia dobrej pogody i udanego pobytu melduję, że jedno i drugie mam w całej rozciągłości.
Skutkuje to jednak tym, że nie mam zbyt wiele sił i czasu by rozpisywać się długo i szczegółowo.
Zatem dziś tylko kilka słów i fotek, reszta oczywiście po powrocie.
Dzień pierwszy - w drodze na Babią Górę odpoczynek na Polanie Karczmarczyków...tu jeszcze było ciepło i słonecznie.
Na szczycie dogoniła nas chmura, z której wprawdzie nie padało, ale poczuliśmy się jak w krainie Królowej Śniegu, zimno, wietrznie, strasznie, adrenalina poziom extra...200 metrów niżej już było spokojnie.
Dzień drugi - jaskinia lodowa na Słowacji, kilkadziesiąt metrów pod ziemią, temperatura powietrza od -1,5 do 4,5 w lipcu.
Dzień trzeci - Wieliczka, najpierw kopalnia soli, potem miasto, które także warto zwiedzić. Fajnie było wypić kawę i zjeść obiad na poziomie -3 pod miastem, pokonać ok. 800 schodów, jedynie jazdy windą nie polubię, ale jakoś na powierzchnie wyjechać trzeba.
Dziedziniec Zamku Żupnego w Wieliczce, na środku dziedzińca zwiedzić można pozostałości szybu górniczego z XIII wieku, ale ruiny na pierwszym planie to dawna kuchnia zamkowa...
Do zobaczenia :-)
Skutkuje to jednak tym, że nie mam zbyt wiele sił i czasu by rozpisywać się długo i szczegółowo.
Zatem dziś tylko kilka słów i fotek, reszta oczywiście po powrocie.
Dzień pierwszy - w drodze na Babią Górę odpoczynek na Polanie Karczmarczyków...tu jeszcze było ciepło i słonecznie.
Na szczycie dogoniła nas chmura, z której wprawdzie nie padało, ale poczuliśmy się jak w krainie Królowej Śniegu, zimno, wietrznie, strasznie, adrenalina poziom extra...200 metrów niżej już było spokojnie.
Dzień drugi - jaskinia lodowa na Słowacji, kilkadziesiąt metrów pod ziemią, temperatura powietrza od -1,5 do 4,5 w lipcu.
Dzień trzeci - Wieliczka, najpierw kopalnia soli, potem miasto, które także warto zwiedzić. Fajnie było wypić kawę i zjeść obiad na poziomie -3 pod miastem, pokonać ok. 800 schodów, jedynie jazdy windą nie polubię, ale jakoś na powierzchnie wyjechać trzeba.
Dziedziniec Zamku Żupnego w Wieliczce, na środku dziedzińca zwiedzić można pozostałości szybu górniczego z XIII wieku, ale ruiny na pierwszym planie to dawna kuchnia zamkowa...
Do zobaczenia :-)
niedziela, 2 lipca 2017
Piąte przez dziesiąte...
Przeszukałam pulpit laptopa, by uporządkować foldery i znalazłam kilka zapomnianych ciekawostek, które mam nadzieję Wam się spodobają.
Na początek jednak taka świeżynka, anioł w spodniach roboczych, z dziennikiem klasowym pod pachą. Taką pamiątkę dostał mój mąż od swoich uczniów, których uczy posługiwania się pilnikiem i suwmiarką.
Kolejne dwa zdjęcia zrobiłam w muzeum Arkadego Fiedlera w Puszczykowie pod Poznaniem. Muzeum mieści się w domu, gdzie Fiedler mieszkał, a teraz jego synowie i wnuki propagują spuściznę po pisarzu wśród kolejnych pokoleń czytelników. Pierwsze zdjęcie przedstawia sławne auto, kultowe już, którym wnuk Fiedlera przemierzył spory szmat kontynentu afrykańskiego.
Drugie zdjęcie pokazuje odkrytą w tym miejscu nowość , bo choć byłam tam kilka razy, to zawsze natrafiam na nowe elementy ekspozycji. Pojawiła się ławeczka poświęcona B. Smoleniowi, ale nie tylko symboliczna, bowiem tabliczka znajduje sie w miejscu, gdzie artysta faktycznie siadywał.
Taki wielki bęben, o wadze 3 ton stanął w parku w moim mieście. Działo się to w czasie przeglądu młodzieżowych orkiestr dętych. Ciekawostką jest także to, że muzycy przeglądu, mieszkańcy miasta i kuracjusze próbowali pobić rekord Guinessa grając na tym bębnie. Czy rekord udało się pobić, okaże się po weryfikacji.
Kolej na okazy przyrodnicze. W mysłowickich lasach znaleźliśmy taką roślinę, której nie znam, wyglądała pięknie na tle ciemnego poszycia, oświetlona słońcem, w jej wnętrzu wygrzewały sie jakieś owady. Może ktoś wie, co to za roślina i owady, bo moja wiedza botaniczno - zoologiczna jest mierna. A kompozycja z pni ściętych drzew też wyglądała ciekawie, choć wolę drzewa w innej postaci...
Ostatnie zdjęcie nieco smutny widok ukazuje, chciałoby się powiedzieć - DRZEWA UMIERAJĄ STOJĄC. W rogalińskim parku słynne dęby trwają ostatkiem sił, podparte ze wszystkich stron, a gdy spojrzymy z bliska, widać tylko zewnętrzną skorupę, czas i szkodniki zrobiły swoje.
W moim mieście jest także kilka pomników przyrody, jeden z nich już się poddał pod naporem wiatru, obecnie to tylko złamany pień z zieloną tabliczką, która świadczy o czasie jego świetności.
Ponieważ wybywam w góry, może się zdarzyć, że nie do wszystkich na blogi zawitam lub nie będę mogła napisać komentarzy ( w komórce nie lubię), ale WiFi bywa kapryśne, więc wybaczcie. Na pewno jednak postaram się być na bieżąco.
No cóż, jeśli to uzależnienie, to jakoś dam radę z tym żyć :-)
Na początek jednak taka świeżynka, anioł w spodniach roboczych, z dziennikiem klasowym pod pachą. Taką pamiątkę dostał mój mąż od swoich uczniów, których uczy posługiwania się pilnikiem i suwmiarką.
Kolejne dwa zdjęcia zrobiłam w muzeum Arkadego Fiedlera w Puszczykowie pod Poznaniem. Muzeum mieści się w domu, gdzie Fiedler mieszkał, a teraz jego synowie i wnuki propagują spuściznę po pisarzu wśród kolejnych pokoleń czytelników. Pierwsze zdjęcie przedstawia sławne auto, kultowe już, którym wnuk Fiedlera przemierzył spory szmat kontynentu afrykańskiego.
Drugie zdjęcie pokazuje odkrytą w tym miejscu nowość , bo choć byłam tam kilka razy, to zawsze natrafiam na nowe elementy ekspozycji. Pojawiła się ławeczka poświęcona B. Smoleniowi, ale nie tylko symboliczna, bowiem tabliczka znajduje sie w miejscu, gdzie artysta faktycznie siadywał.
Taki wielki bęben, o wadze 3 ton stanął w parku w moim mieście. Działo się to w czasie przeglądu młodzieżowych orkiestr dętych. Ciekawostką jest także to, że muzycy przeglądu, mieszkańcy miasta i kuracjusze próbowali pobić rekord Guinessa grając na tym bębnie. Czy rekord udało się pobić, okaże się po weryfikacji.
Kolej na okazy przyrodnicze. W mysłowickich lasach znaleźliśmy taką roślinę, której nie znam, wyglądała pięknie na tle ciemnego poszycia, oświetlona słońcem, w jej wnętrzu wygrzewały sie jakieś owady. Może ktoś wie, co to za roślina i owady, bo moja wiedza botaniczno - zoologiczna jest mierna. A kompozycja z pni ściętych drzew też wyglądała ciekawie, choć wolę drzewa w innej postaci...
Ostatnie zdjęcie nieco smutny widok ukazuje, chciałoby się powiedzieć - DRZEWA UMIERAJĄ STOJĄC. W rogalińskim parku słynne dęby trwają ostatkiem sił, podparte ze wszystkich stron, a gdy spojrzymy z bliska, widać tylko zewnętrzną skorupę, czas i szkodniki zrobiły swoje.
W moim mieście jest także kilka pomników przyrody, jeden z nich już się poddał pod naporem wiatru, obecnie to tylko złamany pień z zieloną tabliczką, która świadczy o czasie jego świetności.
Ponieważ wybywam w góry, może się zdarzyć, że nie do wszystkich na blogi zawitam lub nie będę mogła napisać komentarzy ( w komórce nie lubię), ale WiFi bywa kapryśne, więc wybaczcie. Na pewno jednak postaram się być na bieżąco.
No cóż, jeśli to uzależnienie, to jakoś dam radę z tym żyć :-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)